poniedziałek, 11 lipca 2016

Rozdział 37 "Nieszczęśliwi kochankowie"

  Przechodziliśmy przez drewniane wrota, zabezpieczone żelaznymi okuciami. Naszym oczom ukazał się spory dziedziniec, gdzie królewska służba uganiała się w pocie czoła, jakby na coś się szykowali. W powietrzu unosił się zapach wędzonego mięsa, siana, ale także nieprzyjemny zapach odchodów, który bardzo drażnił moje nozdrza. Zasłoniłam sobie nos ręką by jakoś ograniczyć ten smród. Mieszkańcy jak zauważyli naszą siódemkę wybałuszyli oczy i odsunęli się jak najbliżej wysokiego kamiennego muru, by dać nam przejść przez środek. Ucichł też gwar, jakim zaszczycili nas zanim jeszcze weszliśmy na dziedziniec. Teraz słyszeliśmy każdy nasz krok, a oczy mieszkańców wręcz wypalały nam dziury w głowie.
  Merida jednak wcale się tym nie przejmowała tylko szła swoim dziarskim krokiem wprost na kolejne drewniane wrota prowadzące do zamku. Przed nimi stało dwóch strażników z długimi halabardami. Obaj nie byli zbyt urodziwi, i w przeciwieństwie do naszej eskorty, byli bardzo chudzi i nieporadni. Nie posiadali brody tylko dosyć długie wąsy. Kiedy się do nich zbliżyliśmy zasalutowali księżniczce i otworzyli przed nią wrota. Jednak, gdy ja z Czkawką byliśmy w odpowiedniej odległości zagrodzili nam drogę swoimi kijkami.
   - Przepuścić ich! - rozkazała dziewczyna.
  Strażnicy popatrzyli po sobie, ale zrobili dla nas przejście. Jak tylko przekroczyliśmy próg zamku zalała nas fala mroku. Dopiero po chwili oczy przyzwyczaiły się do półmroku jaki panował we wnętrzu. Światło padało z małych okien znajdujących się w górze pomieszczenia, lecz przez wielkie i grube mury słonce miało problem by dostać się do środka. W samym środku sali ukazał mi się wielki drewniany tron, wokół którego znajdowały się jeszcze pięć dodatkowych ważnych miejsc, jednak zdecydowanie mniej urodziwych, a im dalej od tronu stały tym mniejsze się zdawały.
   - Znowu zapomnieli zapalić lampy... - powiedziała ze złością dziewczyna.
  Wymierzyła zapaloną strzałą wprost na wysoko powieszoną lampę. Świece pod wpływem ognia od razu się zapaliły, jednak strzała nie zamierzała zatrzymać się tylko na niej. Odbiła się od pobliskiej ściany i trafiła w kolejną lampę. Strzała skakała tak przez chwilę, powodując, że duże pomieszczenie stawało się coraz jaśniejsze. Zauważyłam wysokie schody rozpościerające się po obu stronach sali, które prowadziły na wyższe piętra wyglądające jak wewnętrzne drewniane krużganki. Przypomniały mi o moim domu, tyle że te nie były tak bogato rzeźbione i malowane. Jednak ich ciepły kolor i zapach jaki unosił się w zamku powodował, że nawet ciemność chowająca się po kątach nie wyglądała tak strasznie jak wydawało się na początku.
   - Maudie! - głos Meridy rozbrzmiał niczym dzwon, odbijając się echem po grubych murach.
  Po chwili usłyszeliśmy pospieszne kroki. Ukazała się nam okrągła kobieta. Dosłownie przypominała kulkę, która szła w naszą stronę w bardzo szybkim tempie. Miała na sobie sukienkę w kolorze beżowym, a na nią zarzucony brązowy sweter przepasany paskiem w tym samym odcieniu. Nie byłam w stanie ocenić jakie miała włosy, bo nosiła chustę, która zakrywała całą głowę. Twarz miała całą różową, wytrzeszczone niebieskie oczy, mały nos i wąskie różowe usta. Niegrzecznie było by ją nazwać świnką, ale ją najbardziej przypominała.
   - T-tak ks-księżniczko? - jej głos był bardzo wysoki i zasapany jakby trasę jaką pokonała była dla niej bardzo męcząca.
   - Przygotuj porządne śniadanie dla naszych gości i powiadom tatę. - poleciła dziewczyna.
   - J-już idę, ks-księżniczko... - i służąca pomknęła w zaciemnione drzwi.
   - Birk! Duff! - zwróciła się do naszej eskorty. - Zaprowadźcie naszych gości do pokoi gościnnych. Po drodze poproście Aggie i Artis o pomoc.
  Porozmawiała z nimi jeszcze chwilę i dwóch z nich z lekkim uśmiechem na ustach wyszło z zamku. Dziewczyna odwróciła się do nas z rozpalonymi policzkami.
   - Chłopaki zaprowadzą was do pokoi. Odświeżcie się szybko, a za pół godziny zapraszam was na śniadanie. Nie bójcie się tylko tych krętych korytarzy, zawsze znajdzie się ktoś, kto chętnie was poprowadzi.
  Jej uśmiech był tak szeroki, że kąciki spokojnie mogły dotykać uszu. Znałam Meridę bardzo krótko, ale wiedziałam, że nie jest to u niej normalne. Zastanawiałam się co spowodowało u niej taką radość, jednak gdy miałam ją o to zapytać, ona znajdowała się już w połowie schodów na pierwsze piętro. Trzeba jej przyznać, że była niesamowicie szybka...
   Dryblasy zabrały nas po schodach w górę i po kilku skrętach podprowadziły pod drewniane drzwi, za którymi kryły się nasze pokoje. Mój znajdował się po lewej a Czkawki po prawej, więc nie musiałam się martwić, że gdzieś go zgubię. Chłopak otrzymał z powrotem swój plecak, lecz w nim znajdowało się jedynie jedzenie i rzeczy potrzebne do przetrwania w lesie, niestety nie ciuchy. Strasznie brakowało mi moich sukni, które zapewne płyną sobie w jakimś nieokreślonym kierunku po bezkresnym morzu lub spaliły się razem ze statkiem.
  Jak nacisnęłam metalowa klamkę, usłyszałam skrzypniecie starych drzwi, a moim oczom ukazał się mały pokoik. Zawierał dwa malutkie okienka, z których słońce bardzo chciało wejść do środka, ale nie miało wystarczająco dużej mocy, zatem w panował lekki półmrok. Zapaliłam szybko świeczkę stojącą na najbliższej komodzie, bo jakoś nie chciałam siedzieć tutaj po ciemku, szczególnie, że ściany były całe z ciemnoszarego kamienia, od których bil okropny chłód. Pewnie dlatego w rogu pomieszczenia był kominek, jednak nierozpalony. Oprócz wymienionej wcześniej drewnianej komody, na której dodatkowo stał jeszcze wazon z polnymi kwiatami, znajdowało się też wielkie łoże z baldachimem, a na nim leżały trzy sukienki, z czego dwie były w niebieskoczarną kratę. Obok łóżka stała niewielka toaletka, a obok niej stołek z gliniana miską pełną ciepłej wody.
  Zamknęłam za sobą drzwi i od razu podeszłam do miski. Woda była ukojeniem dla moich bolących kończyn. Zaraz się rozebrałam i próbowałam doprowadzić do porządku. Ubrałam suknię w kratę, choć najbardziej podobała mi się ta bez żadnego wzoru, jednak była dla mnie za szeroka i ciągle spadała z ramion. Gdy ujrzałam swoje odbicie w lustrze jakoś nie byłam zdziwiona swoim wyglądem. W końcu jak wygląda człowiek po prawie dwóch nieprzespanych nocach i ciągłym ruchu...? Niezbyt korzystnie. Włosy splotłam w warkocz, bo tylko taka fryzura pasowała do sukienki. Zaczęłam szukać po szufladach jakiegoś kosmetyku, który zatuszowałby moje wory pod oczami, jednak nic nie znalazłam. Musiałam pogodzić się z tym faktem. Przypominałam tutejszą mieszczankę, które widziałam ma dziedzińcu, lecz miałam jasne włosy, które jak widać były tutaj niespotykane.
   - Hej...? Mogę wejść na chwilę...? - Czkawka lekko uchylił drzwi.
   - Tak, wejdź.
  Chłopak był lekko zakłopotany i cały czerwony.
   - Co sądzisz o Meridzie?
  Zapytał tak prosto z mostu, że zaskoczył mnie tym pytaniem.
   - Myślę, że jest świetną łuczniczką i wspaniale włada mieczem...
   - Oj tak... - westchnął przy tym głęboko i padł na moje łóżko cały w skowronkach.
   - I nie jest taką zwykłą księżniczką...
   - Też to zauważyłaś? - dodał energicznie.
   - Co ty tak o nią ciągle pytasz?
   - Bo jest wspaniała...
   - A dopiero co mówiłeś tak o Astrid...
  Jego twarz przesłonił cień i uśmiech zszedł z jego twarzy.
   - Wiem... Ale to jest zupełnie co innego. Gdy ją zobaczyłem... Te jej niebieskie roześmiane oczy, które tak pięknie kontrastowały z płomiennymi lokami... To była jak strzała Amora... A to jaka jest waleczna jeszcze dodaje jej uroku...
   - To co ty zrobisz, przyjacielu?
   - Chciałbym, żeby Merida poczuła to samo do mnie...
   - Wiesz, że to nie jest takie łatwe?
  Strasznie ucieszyłam się, że Astrid odeszła już z obiektu zainteresowań Czkawki, jednak ciężko jest żyć z kimś jeżeli ta druga osoba nie czuje tego samego...
   - Musisz z nią porozmawiać - zaproponowałam.
   - Najlepiej jak najszybciej! - powiedział to z taką pewnością i chęcią działania, że aż go nie poznałam.
   - Może podczas śniadania...?
   - Właśnie! - wykrzyknął. - A właśnie... Mogę Cię prosić o pomoc? 
  Zrobił się cały czerwony i zakłopotany.
   - Jasne. Co się stało?
   - Bo widzisz... Możesz pomóc mi to założyć?
  Wyjął za pleców spódniczkę i trzymał przed sobą niczym jakieś obrzydlistwo. Zaczęłam się śmiać, po prostu nie mogłam się powstrzymać. Jego twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona.
   - Już poczekaj... - tyle wykrztusiłam.
   - Dlaczego akurat oni muszą nosić spódnice? - był mocno zawstydzony i poirytowany, a ja w tym czasie próbowałam ją założyć.
   - Może lepiej ci będzie jak nazwiesz to kiltem.
Oboje się trochę wzdrygnęliśmy, bo te słowa powiedziała Merida, która stała w drzwiach.
   - Nosili je nasi przodkowie i my kontynuujemy nasze tradycje. - powiedziała spokojnie jednocześnie zastępując mnie w zapinaniu wewnętrznych guzików tejże spódnicy. - Poza tym facetom łatwiej się w nich strzela.
  Puściła do chłopaka oczko i stał się on jeszcze bardziej czerwony niż był na początku. Zastanawiałam się czy jest to w ogóle możliwe.
   - Gotowe! - oznajmiła. - Chodźce zatem na śniadanie!
  Czkawka, dalej czerwony jak burak, szedł za swoją ukochaną niczym piesek. Ja oddaliłam się od nich kawałek, by nie musieć słyszeć ich rozmowy, jednak na tyle blisko by nie zagubić się w tym zamkowym labiryncie.
  Każdy korytarz był taki sam, co kilka metrów wisiała zapalona pochodnia. Ściany były w większości gołe, żadnych malowideł, obrazów czy tapet. Dopiero, gdy było jakieś większe rozwidlenie, gdzie znajdowało się pięć dróg do przejścia, na ścianie wisiał jakiś gobelin z podobizną niedźwiedzia. Tych zwierząt było tu naprawdę sporo, bo nawet w moim pokoju wisiał podobny gobelin. Widać, że tutejszy władca lubi polowania, ponieważ dało się też zauważyć zwierzęce trofea.
  Skręciliśmy jeszcze ze dwa razy w prawo i raz w lewo i w końcu stanęliśmy przed ogromnymi drzwiami. Nie było tutaj żadnej straży, więc drzwi otworzyła sama Merida. Chciał ją wyręczyć Czkawka, ale ta była szybsza. Naszym oczom ukazało się ogromne pomieszczenie, mniejsze i niższe niż główna sala, ale też bardzo okazałe. Jadalnia, bo do tego celu służyła, w centrum miała ogromny, drewniany i rzeźbiony stół, przy którym stało osiem potężnych krzeseł, z czego dwa były większe od pozostałych i mocniej rzeźbione. Stały po obu krańcach stołu. Na nim samym było tyle jedzenia, że wydawało się iż potężne nogi stołu przypominające niedźwiedzie łapy ugną się pod tym ciężarem. Niektórych potraw nie umiałam rozszyfrować, ale głównie znajdowały się jajka, niektóre w formie jajecznicy inne ugotowane na twardo, zapiekane warzywa z czego najwięcej pomidorów, a także grzyby, ciemne pieczywo, dużo bekonu i innego smażonego mięsa, a również ryby podane jednak w innej formie niż w Arendelle. Na każdym talerzu widniała owsianka, a w metalowych kubkach gorąca czarna herbata. W metalowych dzbankach znajdował się też inny ciemny płyn, jednak nie miałam zamiaru go próbować.
  Zasiedliśmy do stołu i czekaliśmy na pozostałych. Ja siedziałam obok Meridy, a Czkawka po drugiej stronie. Po dłuższej chwili otworzyły się drzwi, ale nie te, przez które my weszliśmy, do środka wpadły trzy osoby. Po chwili ich twarze wyszły z cienia i myślałam, że mam roztrojenie jaźni. Postacie w zastraszająco szybkim tempie zasiadły przy stole naprzeciwko mnie. Cała trójka wyglądała tak identycznie, że nie byłam w stanie ich odróżnić. Chłopaki mieli rude kręcone włosy, niebieskie oczy i z wyglądu trochę przypominali Meridę, jednak mieli bardziej wydłużone twarze i nie posiadali zmarszczki pomiędzy brwiami, mieli też zdecydowanie mniej piegów i bardziej przypominali chłopaków, a te cechy trudno opisać. Ubrani byli w dziecięcą wersję stroju Czkawki, zatem ciemną koszulę i kilt w granatowo-czarną kratę. Chłopcy mieli może z dziesięć lat, jednak byli dosyć niscy. Na swoich krzesłach mieli ze trzy miękkie poduszki, dzięki którym siedzieli na odpowiedniej wysokości przy stole. Cała trójka szeroko się uśmiechnęła i popatrzyła w moją stronę.
   - To moi bracia. - przedstawiła Merida. - Harris, Hubert i Hamish.
   - Jak ty ich rozróżniasz? - zapytał Czkawka.
   - Mam na to pewne sposoby... - dodała z uśmiechem.
  W tym momencie wbiegła zasapana Maudie z tacą, na której stał dzban z gorącą herbatą.
   - Księżniczko... - wysapała. - Król z królową niedługo się pojawią, ale chcieli przekazać byście już zaczęli.
   - Królowa też chodzi na polowania? - zapytałam, kiedy Maudie już odchodziła.
   - Od pewnego czasu owszem. - powiedziała to z pełnym uśmiechem, który zaraz zniknął. - Od kiedy plaga zaczęła się powiększać nie dajemy sobie rady... Rodzice wspierają naszą armię po nocach i jak mają jeszcze siłę również w dzień. Prawie nie przebywają w zamku, jedynie przychodzą na bardziej uroczyste posiłki. Nawet nie śpią tutaj, tylko w namiotach po lesie... Ja też staram się im pomóc, jednak działam w dzień...
   - Ale przecież my spotkaliśmy się pod wieczór... - zauważył Czkawka.
   - Masz rację... - zaczerwieniła się. - Wracaliśmy już do domu, gdy zauważyłam płomyka...
   - Leśnego płomyka? Naprawdę? - powiedział któryś z trojaczków, a cała trójka zaczęła się niespokojnie ruszać i widać, że byli pod wrażeniem.
   - Tak... - jej twarz zrobiła się jeszcze czerwieńsza, jakby było to coś wstydliwego.
   - Co to ten płomyk? - zapytałam nieśmiało.
   - Leśne płomyki to duchy zmarłych, które błąkają się po lesie i czasami pokazują się ludziom wskazując im drogę. Czasami do domu, jak się zgubisz, czasem na jagody, które szukasz od dłuższego czasu, innym razem pomogą znaleźć ci miłość życia... - w tym momencie czerwień na jej twarzy stała się jeszcze intensywniejsza tak, że starała się schować za swoimi włosami. - Ale mogą także poprowadzić cię na szybką śmierć...
   - Każdy może je spotkać? - zapytał zaintrygowany Czkawka.
   - Nie... To one wybierają komu chcą się ukazać...
   - Chyba lepiej za nimi nie podążać... - szepnęłam.
   - Zawsze to loteria...
  Atmosfera zrobiła się dziwna. Każdy jednak umoczył łyżkę w owsiance i zaczął jeść. Panowała cisza przerywana siorbaniem i wygłupami trojaczków.
  Wtem z hukiem otworzyły się drzwi i weszły nowe postacie. Wstaliśmy wszyscy odruchowo i spojrzeliśmy w ich stronę.
  Pierwsza weszła kobieta. Była w średnim wieku i całkiem wysoka. Twarz miała podobną do Meridy (wiadomo po kim dziewczyna odziedziczyła urodę), jednak z większą ilością zmarszczek. Cerę miała jasną, oczy brązowe, wąskie usta. Długie proste włosy miała rozpuszczone, jednak ze złotą koroną na głowie. Były koloru kasztanowego z wyraźnie odcinającym się siwym pasmem. Nosiła ciemnozieloną suknię ze złotymi dodatkami, sięgającą do ziemi i z szerokimi rękawami. Szła w nasza stronę z niebywałą gracją, że nawet bez tej korony wyglądała jak królowa.
  Za nią trochę niezdarnie wszedł król. Nie sposób było go przeoczyć. Był największym i najbardziej potężnym człowiekiem jakiego w życiu widziałam. Przy nim królowa wyglądała na niebywale kruchą, a on niczym niedźwiedź ją bronił. Jego twarz nie była zbyt urodziwa. Miał wielki garbaty nos, małe niebieskie oczy, które odziedziczyły wszystkie jego dzieci jak i rude kręcone włosy. Ubiór wszystkich mężczyzn był podobny, zatem i jego się nie wyróżniła, także posiadał ciemną koszulę i kilt w kratę, ale dodatkowo miał przerzuconą przez barki ogromną skórę czarnego niedźwiedzia. Do szerokiego skórzanego pasa przywiązany miał okazały lśniący miecz, który lekko się za nim wlókł. Król nie posiadał także jednak nogi, zapewne straconą w jakimś ważniejszym boju, a zamiast niej miał drewnianą protezę, w której wyrzeźbiony był niedźwiedzi motyw.
  Królewska para zasiadła po przeciwległych stronach stołu, na specjalnie dla nich rzeźbionych tronach. Dopiero wtedy wszyscy usiedliśmy. Cisza jaka zapanowała była niczym grobowa. Nawet chłopaki przestali szemrać tylko grzecznie kończyli swoją owsiankę.
   - Merido, zdejmij broń ze stołu. - powiedziała królowa.
  Nawet nie zauważyłam, że ją tam w ogóle położyła. Widać, że nie raz Merida wykonywała tę prośbę, bo zaraz powiesiła ją na swoim krześle bez żadnego szemrania.
   - Przepraszam, że tak nieprzyjemnie się zaczęło. - kontynuowała królowa, która wstała. - Witamy was serdecznie w królestwie DunBroch...
   - Tak, tak, bardzo miło... - powiedział król z ustami wypchanymi kiełbasą.
  Królowa spojrzała gniewnie na swojego męża i usiadła. Widać, że chociaż król był taki potężny i zapewne bardzo waleczny i wygrał niejedną bitwę, to królowa rządziła pozostałą częścią królestwa, szczególnie dyplomacją. Król natychmiast przełknął to co przeżuwał i starał się także zachować powagę.
   - Jesteśmy zdziwieni, razem z Fergusem, że ktoś odwiedza nas tak wcześnie, na dodatek bez zapowiedzi...
   - Przepraszamy za wtargnięcie. - Czkawka zabrał głos. - Jednak sprawa wymaga szybkiej interwencji. Plaga rozprzestrzenia się bardzo intensywnie i trzeba to jak najszybciej zniszczyć.
   - Dobrze gada! - wykrzyknął król Fergus, który znowu w ustach miał mnóstwo jedzenia.
   - W ogóle przepraszam, że się nie przedstawiliśmy. - Czkawka był trochę zakłopotany, widać, że oficjalne przemowy go stresowały. - Przyjechała ze mną Elsa, księżniczka Arendelle.
  Skłoniłam się lekko w stronę królewskiej pary, a król uniósł brwi wysoko i aż przestał jeść.
   - Król Marcus ma dzieci? - zapytał z niedowierzaniem.
   - Wiedzielibyśmy o tym... - królowa także była zdziwiona. - Ile masz lat, dziecko?
   - Niedługo będę pełnoletnia...
   - Ukrywałby ją przez osiemnaście lat? - król nie mógł przełknąć swojego jedzenia.
   - Naprawdę dziwne... - królowa nie mogła zebrać myśli. - Jak w ogóle się tutaj znalazłaś? Czemu przyjechałaś akurat do Szkocji?
   - Oj to długa historia... - naprawdę nie miałam ochoty jej opowiadać. - Wyruszyliśmy z Arendelle z wyprawą do Corony, jednak nasza łódź została podpalona i potem dzięki Czkawce ja, mama, moja siostra i jej chłopak zostaliśmy uratowani. Teraz przyjechaliśmy z misją pokojowa z Czkawką...
   - Czkawką? - król Fergus nie wytrzymał i był tak samo rozbawiony jego imieniem jak Merida na początku.
   - Fergus! - upomniała go królowa, a ten zatamował śmiech smażonym pstrągiem. - Przykro mi, że Wasza wyprawa nie skończyła się tak jak miała, ale mam nadzieję, że u nas wypoczniesz i będziesz czuła się jak w domu.
   - Dziękuję – odpowiedziałam szczerze.
   - Ja natomiast nazywam się Czkawka... - król ponownie parsknął śmiechem. - Jestem wodzem wikingów.
Król natychmiast spoważniał. Zrobił wielkie oczy i patrzył na niego jakby miał dwie głowy.
   - Wikingów? - zapytał z niedowierzaniem. - Kto cię tu w ogóle wpuścił?!
   - Fergus! - królowa była zła jak jej małżonek zachowywał się względem gości.
   - Nie Elinor! - krzyknął król. - Żaden wiking nie ma prawa przestąpić progu tego zamku! Straż!
   - Fergus! Uspokój się!
  Król jednak w ogóle jej nie słyszał. W jego oczach widać było nieprzyjazne ogniki. Zaczął zachowywać się jakby był w szale walki. Gdy tylko otworzyły się drzwi i do środka weszło dwóch zdezorientowanych dryblasów, tych samych, którzy nas tutaj eskortowali, ten wyglądał jakby dostał szału.
   - Pojmać i do lochu z nim! - krzyczał.
  Mężczyźni byli bardzo zdziwieni, ale nie mogli przeciwstawić się rozkazom króla. Podnieśli z krzesła chłopaka, który był tak samo zdezorientowany i zdziwiony jak oni. Starał się im wyrwać, ale dryblasów było dwóch i byli dużo silniejsi.
   - Czkawka! - Merida miała łzy w oczach. - Tato! Co ty wyprawiasz?!
   - Wikingowie to nasi wrogowie, rozumiesz?!
   - Ale ten jest inny!
  Dziewczyna błagała ojca by ten zmienił zdanie. Wstała i próbowała zwrócić na sobie jego uwagę. Ten zachowywał się jak rozjuszony byk, a płachtą były tył głowy Czkawki. Nawet jak ta zaczęła wieszać się na jego rękach by ten jakkolwiek zmienił decyzję, ten ją odtrącił, a ta upadła głucho na podłogę. Zalała się gorącymi łzami i zachowywała się jak małe dziecko, które nie dostało upragnionej zabawki.
  Dopiero jak zamknęły się drzwi za chłopakiem, furia króla nieco osłabła i zwrócił uwagę na beczącą dziewczynę.
   - Dlaczego niby jest inny? - zapytał jeszcze ze złością, ale mniejszą niż przed chwilą.
   - Bo go kocham!
  Krzyknęła, a zanim ojciec przetrawił te słowa, wstała i wybiegła innymi drzwiami. Wszyscy zgromadzeni byli w szoku. Król zaczął dochodzić do normalnego trybu, a szok malujący się na jego twarzy była niedopisania.
   - C-czy ona p-powiedziała... - wyszeptał.
   - T-tak... - królowa też nie mogła tego pojąć. - Elso, przepraszamy Cię bardzo, ale musimy coś przedyskutować...
   - Oczywiście. - powiedziałam.
  Z ulgą wstałam od stołu i pomknęłam do drzwi. Zaraz po mnie zrobiły to trojaczki, których oczy były tak wielkie, że myślałam, że zaraz im wypadną. Przebiegły obok tak szybko, że nie zdążyłam ich zapytać jak mam dostać się do pokoju. Zatrzasnęły się także drzwi i po chwil słyszałam podniesione głosy pary królewskiej. Ich tym bardziej nie mogłam poprosić o pomoc.
  Zaczęłam iść na przód i starałam się przypomnieć jak wyglądała droga jaką tu przeszliśmy. Byłam jednak pewna, że wyszłam w ogóle innymi drzwiami, więc ten pomysł był bezsensowny. Zaczęłam błądzić, skręcając to raz w prawo to raz w lewo. Oglądałam ręcznie szyte gobeliny, niektóre przedstawiały sceny walki, inne wiejską sielankę, ale jak dobrze się im przyjrzeć to każda zawierała choć maciupeńkiego niedźwiedzia. Może miał na to wpływ fakt, że w samym herbie DunBroch widniał niedźwiedź...?
  Po głowie ciągle przeżywałam sytuację z jadalni. Nie wiedziałam, jak mogłabym wydostać Czkawkę z lochów. Nie wiedziałam jak mogłabym pomóc nieszczęśliwym kochankom. Bolało mnie, że nic nie powiedziałam, nawet nie zareagowałam.
  Nagle usłyszałam szloch. Zaczęłam iść szybciej w tamtym kierunku, by dowiedzieć się co się stało. Wreszcie, gdy skręciłam ostatni raz w prawą stronę zobaczyłam Meridę, która siedziała skulona oparta o ścianę i zanosząca się płaczem. Podeszłam bliżej i kucnęłam obok.
   - Jak się trzymasz?
  Zadałam chyba najbardziej wnerwiające pytanie, jakie można zadać drugiej osobie, która jest w rozsypce. Dziewczyna podniosła głowę i jej loki trochę spadły ukazując mocno zapłakane i opuchnięte oczy.
   - A jak myślisz?
  Powiedziała to łamiącym się głosem i wybuchnęła kolejną salwą łez. Wiedziałam, że nie ma sensu z nią rozmawiać. Usiadłam zatem obok i ją przytuliłam. Dziewczyna odwzajemniła uścisk i płakała w moje ramię, które po chwili stało się całe mokre. Merida – dziewczyna, która wydawała się taka twarda i waleczna, stała się niewyobrażalnie krucha i słaba.
  Po dłużej chwili się uspokoiła, a łzy już nie leciały jak wodospad. Odsunęła się ode mnie i oparła o zimną ścianę. Odgarnęła włosy, które przykleiły się do twarzy i zaczęły się prostować oraz przetarła oczy.
   - I powiedz mi co ja mam zrobić? - zapytała..
   - Nie mam pojęcia... - odparłam smutno. - Ale ja bym walczyła o swoją miłość...
   - Tak myślisz...?
   - Zrobiłabym dla niej wszystko...
  Przed moimi oczami ukazał się Jack. Jego roześmiana twarz. To jaką miłością i troską mnie otaczał było wręcz niewiarygodne. Nie myślałam, że kiedykolwiek dane było mi spotkać taką cudowną osobę... Tak bardzo mi go brakowało...
  Nawet nie wiem kiedy w moich oczach pojawiły się łzy. Starłam je pośpiesznie wierzchem dłoni, ale Merida musiała mnie obserwować.
   - Kochałaś go?
  Odpowiedziałam jej skinięciem głowy i uśmiechnęłam się lekko.
   - Jak się nazywał?
   - Jack. - odparłam. - Był idealnym mężczyzną, takim o jakim każda dziewczyna marzy...
   - Co się z nim stało...? - zapytała niepewnie.
   - Nie żyje... - ta informacja ją przeraziła. - Uratował mnie i swoją siostrę, a sam zapadł się pod lód...
  Nie mogłam jakkolwiek dokończyć, łzy i ogromna gula w gardle zablokowała mi zdolność mówienia. Merida przytuliła mnie i nasze role na chwilę się odwróciły. Nauczyłam się szybko powstrzymać lecące łzy i wzięłam trzy głębokie wdechy. Przeszło po chwili. Taka mała chwila słabości.
   - Musisz walczyć o to co kochasz... - wyszeptałam jej do ucha. - Bo to twoje życie.
  Odsunęła się się mnie i spojrzała prosto w oczy.
   - Ale jak mam to przetłumaczyć mojemu ojcu? - zapytała błagalnie. - Przecież on nie chce nic słyszeć o wikingach... Jak się jeszcze dowiedział, że to ich wódz to zrobi publiczną egzekucję, by pokazać, że jest od nich silniejszy...
   - Wiem, że znajdziesz jakieś wyjście.
  Jej twarz nieco się rozchmurzyła. Wstała i otrzepała sobie sukienkę.
   - Muszę się z nim zobaczyć... Musze dowiedzieć się czy on czuje to samo co ja do niego...
   - Oj tak... - uśmiechnęłam się lekko, a dziewczyna podała mi rękę. - Chodźmy.
  Szłyśmy więc ramię w ramię w coraz bardziej kręte korytarze. Tym razem schodziłyśmy jednak po schodach, a im niżej byłyśmy tym więcej pochodni wisiało na ścianach. Wreszcie dotarłyśmy do kolejnych drzwi, a że wszystkie były takie same nie wiedziałam, czy to jej pokój czy może mój, a może wejście do kuchni. Jednak, gdy Merida je otworzyła, ukazał się mały i krótki korytarz w którym nie było już żadnych pochodni. Księżniczka wyjęła jedną z poprzedniego korytarza i poszłyśmy dalej. Choć ten korytarz nie miał pochodni posiadał malutkie okna u samego styku z sufitem. Drzwi broniło dwóch strażników z halabardami. Przypominali tych, którzy stali przed głównym wejściem.
   - Przepuście nas! - zażądała Merida.
   - Król nam zabronił kogokolwiek wpuszczać... - powiedział jeden trzęsącym się głosem.
   - Księżniczki to nie dotyczy. Chyba że chcecie bym powiedziała tacie o waszej niesubordynacji? - dodała złośliwie.
   - Nie nie nie oczywiście, że nie! - i natychmiast zrobili nam przejście.
   - Ale panna z białymi włosami nie może...
   - Ona jest ze mną! - przerwała. - Ma takie same prawa jak ja.
  Żaden nic już się nawet nie odezwał. Przemknęłyśmy obok nich, a drzwi, tym razem metalowe jakie osłaniali strażnicy, zatrzasnęły się szybko.
  W pomieszczeniu panował półmrok. Było tu wilgotno i unosił się nieprzyjemny zapach, którego wolałam nie identyfikować. Dzięki pochodni Meridy nie potykałam się o własne stopy. Szliśmy środkiem, a po bokach pomieszczenia zamiast ścian widniały metalowe pręty za którymi mieściły się malutkie pokoiki.
Lochy były najgorszym pomieszczeniem w całym zamku i choć zwiedziłam cały swój zamek te pomieszczenia omijałam szerokim łukiem.
  Nagle zwabione ciepłym światłem pochodni postacie zaczęły przybliżać się do krat i błagać nas o uwolnienie czy chociaż jedzenie. Byli oni przerażający szczególnie, gdy wystawiały swoje chude ręce, w zasadzie kości obite skórą w naszą stronę i zaczepiać nas. Przyspieszyłyśmy od razu, jednak dalej uważnie oglądając każdą izolatkę w poszukiwaniach Czkawki.
  Wreszcie doszłyśmy prawie na końcową ścianę i tylko w jednym pomieszczeniu żadna postać nie chciała podejść do nas. Merida zbliżyła pochodnię do najciemniejszej klatki.
   - Zabierz ogień! - powiedziała postać po lewej.
  Nie było widać jej twarzy, bo była w mroku, jedynie wielkie oczy błyszczały. Ręce były tak chude, że aż ciarki przechodziły. Ochrypły głos tego okropnego faceta przypomniał wręcz najgorsze koszmary.
   - Odejdź stąd! - powiedział. - To wiking!
  Merida przybliżyła pochodnię bliżej do zacienionej celi. Dopiero wtedy coś w ciemności się poruszyło i zbliżyło do prętów. To był Czkawka! Obie wypuściłyśmy powietrze czując ulgę.
   - Czkawka! - wykrzyknęła dziewczyna.
  Oddała mi szybko pochodnię i przytuliła przez pręty chłopaka. Ten też mocno ją przytulił.
   - Co ty tu robisz? - zapytał.
  Dopiero po chwili zauważyłam, że był w tym samym ubraniu co przyjechaliśmy. Pewnie kazali mu się przebrać, by nie obrażał jeszcze bardziej Szkotów.
   - Chciałam cię zobaczyć...
  Widziałam łzy w oczach chłopaka. Nie mógł uwierzyć, że miłość jego życia faktycznie czuje do niego to samo.
   - Masz jakiś pomysł co dalej...? - zapytał z drżeniem w głosie.
   - Niestety nie... - odparła załamana.
   - A ja owszem! - powiedziałam pewna siebie. - Potrzymaj i wszyscy się odsuńcie.
  Oddałam dziewczynie pochodnię. Zamknęłam oczy i skupiłam się na metalowych prętach. Ostatnio całkiem niezłe radziłam sobie ze swoją mocą. Udało mi się kontrolować, by nie dawała o sobie znać. Teraz jednak jej potrzebowałam. Musiałam uwolnić swojego przyjaciela. Po chwili poczułam znajomy chłód na dłoniach, a jak otworzyłam oczy całe pręty były zamrożone. Mocno w nie uderzyłam, a całe posypały się niczym ze szkła.
   - Jak to zrobiłaś? - zapytali oboje z niedowierzaniem co przed chwilą zobaczyli.
   - To moja klątwa... - powiedziałam smutno. - To dlatego nazywają mnie potworem....
   - Nie jesteś żadnym potworem! - wykrzyknęli chórem. - Jesteś najlepsza na świecie!
  Przytulili mnie przy tym mocno.
   - Mnie też wypuść! Zrobię dla ciebie wszystko! - krzyczał wychudzony sąsiad Czkawki.
   - Przykro mi. Nie jesteś moim przyjacielem. - odparłam.
  Wszyscy więźniowie zaczęli krzyczeć, niektórzy zanosili się szlochem, ale większość próbowała mnie zatrzymać. Na szczęście cała nasza trójka biegła przed siebie nigdzie się nie zatrzymując. Dotarliśmy do metalowych drzwi, które okazały się zamknięte. Zaczęliśmy w nie walić i krzyczeć i dopiero po chwili strażnicy je otworzyli.
   - A on...? - zapytał jeden.
   - Uwolniony z polecenia króla! - zawołała Merida, która była już przy kolejnych drzwiach.
  Wspinaliśmy się w pośpiechu po schodach, a po korytarzach wcale nie zwolniliśmy. Skręcaliśmy to w prawo to w lewo starając się nikogo nie spotkać po drodze.
   - Gdzie my w ogóle biegniemy? - wysapałam jak staliśmy na chwilę.
   - Musimy uciec... Jak najdalej... - odparła Merida.
   - A nie lepiej byłoby pokojowo porozmawiać...?
   - Wierzysz, że to coś da?
  Usłyszeliśmy ciężkie kroki, które rozbrzmiewały za naszymi plecami. Nie zdążyliśmy się obrócić, a postać, zawlokła nas do ciemnego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi.

  Niedobrze...











To jeden z dłuższych rozdziałów jakie napisałam w ostatnim czasie. Mam nadzieję, że ktokolwiek kto jeszcze czyta moje wypociny, się spodobał. Kolejny postaram się napisać jak najszybciej tylko dam radę, bo niedługo wyjeżdżam i nie mam tam dostępu do internetu...

1 komentarz:

  1. Okej! Na kolejne rozdziały czekałam długo..
    Przepraszam, że zauważyłam, że coś napisałaś dopiero teraz..
    Woow.. Oh gaad... Akcja się zrobiła taka niespodziewana (?).
    Dobrze, że Czkawka poznał Meridę i zakochał się w niej ze wzajemnością.
    Wyjątkowo w tym opowiadaniu nie lubię Astrid, jest idiotką..
    Ej zastanawiam się co się teraz dzieję ze smokami i nimi...
    Król jest troszeczkę przewrażliwiony na punkcie wikingów, troszeczkę bardzo.
    Ogółem rozdział świetny! Mam nadzieję, że kolejny pojawi się niedługo.
    Życzę weny xx

    OdpowiedzUsuń

Snow-Falling-Effect