piątek, 1 lipca 2016

Rozdział 36 "Łuk i strzały"

  Czy wszyscy mieli coś do pozbawiania mnie przytomności? Moja głowa miała już wystarczająco dużo guzów i dziwiłam się, że jest w stanie dalej normalnie funkcjonować.
  Powoli zaczynałam wracać do rzeczywistości, ale przyznam, że moja głowa bolała okropnie i czułam jakby warzyła ze sto kilo. Starałam wsłuchać się co się dzieje wokół, ale jedyną rzeczą był odgłos ciężkich butów o nierówne podłoże.
  Uchyliłam lekko jedną powiekę, ale to co ujrzałam było naprawdę dziwne. U góry widziałam zwisającą trawę, a im niżej patrzyłam tym więcej widziałam ciemnozielonych liści i białych kropek. Dopiero po chwili doszło do mnie, że jestem do góry nogami. To tłumaczyłoby też ten okropny ból głowy.
  Otworzyłam już oczy na oścież i rozejrzałam się. Moje nadgarstki i stopy związane były razem do belki, którą niosło dwóch rosłych mężczyzn. Ten, którego mogłam zobaczyć, bo szedł przede mną, miał krzaczastą i długą rudą brodę oraz wąsy zza których ukazywał się różowy nochal i dwa czarne oczka. Strój, cały w czarno-granatową kratę, był nie podobny do faceta. Miał na sobie spódnicę! Niestety nie wyglądał w niej tak dobrze jak kobiety, a spod niej widniały grube owłosione nogi. Na stopach miał porządne skórzane buty. Pomimo tej spódnicy i wszechobecnej kraty przypominał mi wikinga. Pomyślałam, że może dogadanie z tym dziwnym ludem nie będzie jednak takie trudne jak wydawało się na początku.
   - Robimy postój! - usłyszałam dziewczęcy głos.
  Po chwili ludzie, którzy mnie nieśli położyli mnie i belkę dość mocno na ziemi. Dopiero wtedy poczułam jak tamta pozycja była niewygodna... Zobaczyłam wtedy, że mężczyzn jest czterech, pozostali dwaj trzymali w taki sam sposób Czkawkę. Była z nami też owa dziewczyna w kapturze. Zaczęła rozpalać małe ognisko, a jeden facet poszedł po drzewo na opał. Pozostali odwiązali nas od belki, jednak zostawili nasze kajdanki tak, że siedzieliśmy po turecku, ze związanymi razem nadgarstkami i kostkami. Posadzili nas wokół ogniska i wszyscy razem stworzyliśmy całkiem spory okrąg.
   - Zatem mówicie, co naprawdę jest powodem waszego nawiedzenia. - odezwała się po chwili dziewczyna.
   - Już mówiliśmy, że chcieliśmy porozmawiać z tutejszym władcą i zawrzeć pokój. - powiedział Czkawka.
   - Wikingowie chcą pokoju? - ton jej głosu był trochę rozbawiony. - Myślałam, że uwielbiacie tłuc się tak długo, aż nie będzie kogo bić.
   - To stare pogłoski... - powiedział smutno. - Przestaliśmy plądrować wszelkie ziemie, bo zależy nam na utrzymaniu dobrych kontaktów i szlaków handlowych z innymi krainami.
   - Coś nie mogę w to uwierzyć...
   - Nie musisz. - powiedział ostro. - Jak tylko porozmawiam z tutejszym władcą i ustawię pokój to sama się przekonasz.
   - Myślisz, że dopuszczę Cię i twoją dziewczynę do króla DunBroch?
   - Nie jestem jego dziewczyną... - wtrąciłam cicho, a ta uniosła wysoko brew ze zdziwienia.
   - Przybyliśmy tu z misją pokojową i chcemy tylko porozmawiać. - moją uwagę puścił mimo uszu. - Nawet jako więźniowie będziemy musieli spotkać się z królem chociaż po to by ten nas osadził...
   - Król nie będzie chciał Was wysłuchać...
   - Myślę, że wodza wikingów wysłucha na pewno, czy mu się to spodoba czy nie.
  Uśmieszek dziewczyny, który widniał na jej twarzy od dłuższego czasu znikł w jednej chwili. Oczy się powiększyły jeszcze bardziej niż od buchającego ognia. Wyglądała na przerażoną, ale zarazem zaciekawioną.
   - Jesteś wodzem wikingów...? - zapytała z niedowierzaniem. 
   - Nazywam się Czkawka...
   - Naprawdę...? - przerwała.
  Jej przestrach minął bezpowrotnie i wybuchła niepohamowanym śmiechem tak samo jak obecni mężczyźni. Zastanawiałam się jak bardzo musi boleć Czkawkę to, że nosi takie imię. Jak często przeżywał takie sytuacje, że teraz nawet nie próbował zaprzeczać czy uspokajać towarzystwa. Siedział tylko wyprostowany, na ile to było możliwe, z poważną miną. Pojawił się na jego twarzy też lekki uśmiech, jaki powstał przez obraz brechtającej się dziewczyny niż samej sytuacji. Tej natomiast spadł kaptur z głowy i ukazały się płomienne loki, które swoją objętością sprawiały wrażenie większej od niej samej. Spod tej wielkiej burzy wyłoniła się różowoczerwona twarz dziewczyny, która aż się popłakała ze śmiechu, który brzmiał raczej jak rechot i odbijał się miło od otaczających nas drzew. Mężczyźni trzymali się za swoje wielkie brzuchy i dwóch najbardziej przypominający wielkie kule przewrócili się na plecy i dalej śmiali tyle, że już bardziej z siebie.
   - J-ja bar-dzo prze-przepraszam... - starała się mówić pomiędzy kolejnymi salwami śmiechu.
  Jednak po chwili wzięła kilka głębokich wdechów i starała się uspokoić. Jej twarz była czerwona niczym pomidor, a dopiero po chwili otworzyła swoje oczy. Głęboki niebieski kolor, lekko zmieszany z zimną zielenią mocno wyróżniał się na tle czerwonej twarzy i jej płonących rudych włosów.
  Kątem oka zauważyłam, że Czkawka dziwnie się poruszył. Odwróciłam głowę w jego stronę, a ten patrzył się na dziewczynę jak oniemiały. Oczy miał wręcz wytrzeszczone i szczęka lekko mu się uchyliła.
   - Wow... - szepnął cicho.
  Westchnęłam. Dopiero co mówił, że jest szaleńczo zakochany w Astrid... A teraz..? Dziewczyna wydawała się od tamtej zdecydowanie lepsza... Jednak prawda była taka, że nawet jej nie znaliśmy.
   - Przepraszam... - odezwała się i już się uspokoiła. - To było bardzo niegrzeczne z mojej strony. Mama nie byłaby zadowolona...
  Jej twarz przyćmił lekki smutek, lecz po chwili na powrót przybrała przyjazny wyraz twarzy.
   - Nie przedstawiłam się. Nazywam się Merida. Jestem... - tu zrobiła małą pauzę jakby nie chciała powiedzieć nic więcej, ale sytuacja ją do tego zmusiła. - jestem księżniczką klanu DunBroch...
  Oczy Czkawki zrobiły się ogromne.
   - K-księżniczka? - powtórzył cicho.
   - Tak, jestem córką króla Fergusa i królowej Elinor... - mówiła smutnym głosem.
  Zapadła dziwna cisza, podczas której obstawa Meridy wyciągnęła długie kije, na których wetknięte były tłuste kiełbasy. Ich intensywny zapach uniósł się ponad okalające nas wysokie drzewa, a mój brzuch zaczął przeraźliwie burczeć. Może nie wyglądały zbyt apetycznie, ale ich zapach temu przeczył.
   - A ty...? - wyzwala mnie z zamyślenia Merida.
   - Yyy... - moja wypowiedź nie była zbyt elokwentna. - Ja jestem Elsa, księżniczka Arendelle...
   - Jaka królewska kadra się nam zebrała... - powiedziała z lekkim sarkazmem. - Zaraz zaraz... Arendelle?
   - Tak... - odparłam niepewnie.
   - Myślałam, że król Marcus nie miał dzieci...
   - Król William, dla jasności... I ma dwie córki...
  Zdziwienie na jej twarzy było wręcz nie do opisania. Jej brwi prawie dotknęły linii włosów, a oczy chciały wręcz wyjść z orbit. Poza tym... Skąd ten Marcus? To było bardzo dziwne...
   - Myślałam, że uważnie słuchałam gadaniny mamy co do sąsiadujących nas królestw... - zmarszczyła brwi    - Zresztą nieważne... Musimy się zbierać...
  Mężczyźni jak na rozkaz się podnieśli i wciągnęli kiełbasy na raz. Brzuch zaczął mi burczeć jeszcze ze bardziej, bo miałam cichą nadzieję, że my także dostaniemy choć kawałek...
   - Myślę, że jednak nie trzeba was jakoś więzić... Birk! - zwróciła się do bruneta z fantazyjnie ułożona brodą. - Oddaj broń naszym gościom.
  Gdy byliśmy nieprzytomni musieli nam ją zabrać. Aż ciarki mnie przeszły, że któryś ze zgromadzonych mężczyzn mnie przeszukiwał...
  Dostaliśmy z powrotem broń, a eskorta gasiła ognisko. Szło im całkiem sprawnie i każdy z nich wziął swój skromny pakunek na plecy z czego jeden także plecak Czkawki. Na dryblasie wyglądał jak zaledwie małe zawiniątko.
  Zaczynało powoli świtać, gdy wyruszyliśmy w dalszą drogę. Merida prowadziła naszą gromadą, za nią szłam ja z Czkawką, który wpatrzony był w dziewczynę jak w obrazek, a czterech dryblasów podążało szybko za nami. Drzewa rosły blisko siebie, a otaczające je krzaki i inne rośliny skutecznie zagradzały nam drogę. Podnosiliśmy wysoko nogi, co w moim przypadku nie było zbyt łatwe, bo o wszystko zahaczała moja sukienka. Natomiast Merida, którą także miała na sobie sukienkę w kolorze granatowym i płaszcz w ciemniejszym odcieniu to w ogóle jej nie przeszkadzało. Zawadzała o każdą gałązkę, a jej włosy zbierały każdy słabszy liść niczym szczotka. Zastanawiałam się jak ona w ogóle może pozwolić sobie na takie zaniedbanie...
  Merida wyciągnęła miecz, który wydawał się dłuższy od niej samej i zaczęła rozcinać coraz to gęstsze zarośla. Szliśmy tak całkiem długo, przynajmniej według mojej orientacji w przestrzeni. Słońce zaczęło przeświecać z coraz wyższych partii drzew. Ptaki budziły się do życia i coraz głośniej wydawały swoje różne odgłosy. Trzaskanie suchych gałęzi, wymachiwanie mieczem,  głośne kroki naszej siódemki i ciągłe podnoszenie sukienki spowodowały ten sam ciągły rytm, który po dłuższej chwili zaczął mnie usypiać. Czułam jak moje powieki stają się coraz cięższe i tylko czekają na odpowiedni moment by się całkowicie zamknąć. Czkawka już jakiś czas temu mnie wyprzedził i wpatrywałam się w tęczowe odbicie światła od jego toporu.
  Nagle Merida odwróciła się do nas raptownie i popatrzyła mi prosto w oczy.
   - Niedobrze... - szepnęła, jednak jej głos usłyszał nawet najdalszy uczestnik. - Zasłonić jej szybko twarz chusteczką!
   Krzyknęła to tak głośno, że czułam jakby jej głos rozsadzał mi czaszkę. Nie byłam jednak w stanie nic zrobić, a jak stanęliśmy to wiedziałam, że nie postawię nawet kolejnego kroku. Nagle zauważyłam, że Merida ma siostrę bliźniaczkę, która robiła to samo co ona. Wyglądało to naprawdę komicznie, bo obie wrzeszczały coś na okrągło, wymachiwały rękoma, a nikt nic sobie z tego nie robił. Czkawka też miał swojego brata bliźniaka. Obaj stali jak słupy soli i nie widziały co mają z sobą zrobić. Miałam z nich nie lada polewkę i zaczęłam się przeraźliwie śmiać, jednak do moich uszu dochodziło jedynie dziwne dzwonienie.
  W pewnej chwili poczułam jak jakaś wielka łapa dotyka mojej twarzy wraz z wilgotnym materiałem. Pachniała obrzydliwie jak przepocona koszulka. Robiąc każdy kolejny wdech czułam ten okropny smród. Nieco mnie to ocuciło, a chęć zaśnięcia poszła już na dalszy plan.
   - Trzymasz się? - głos Meridy dochodził do mnie jak zza mgły.
  Nie byłam zdolna mówić przez chusteczkę, a nawet jak starałam się odsunąć rękę mężczyzny ten dociskał ją jeszcze bardziej. Kiwnęłam lekko głową na potwierdzenie.
   - Musimy się bardziej pilnować...
   - Co to w ogóle było?! - zapytał głośno Czkawka. Był bardzo przerażony.
   - Purchawki... - odparła spokojnie - Elsa musiała jedną przypadkowo nadepnąć i puff! Na szczęście nic wielkiego się nie stało. Musimy uważniej patrzeć pod nogi...
   - Nie myślałem, że mają aż tak silne działanie...
   - Ta i tak była w porządku... - wyraz przerażenia Czkawki był ogromny - Niektóre są wielkie nawet jak ty i te powodują już halucynacje na cały boży dzień...
   - Doświadczyłaś czegoś takiego..? - spytał z niedowierzaniem.
   - Nie. - uśmiechnęła się - Ale Angus tak.
  Czkawka bardzo posmutniał. Westchnął głęboko i już więcej nic nie powiedział. Mężczyzna odsunął wreszcie rękę od mojej twarzy i mogłam wziąć haust świeżego leśnego powietrza. Ten chwilowy postój dał mi wiele sił i starałam się już nie dać wciągnąć w ten usypiający rytm.

  Zastanawiałam się czy dziewczyna wie gdzie nas prowadzi, bo dla mnie te drzewa wyglądały na jednakowe. Już podeszłam do niej by się on to spytać, gdy ta niespodziewanie wyjęła spod płaszcza łuk i strzałę i wycelowała w bliżej nieokreślony mi obiekt po jej lewej stronie. Wszyscy znieruchomieliśmy i słychać było tylko lekki szum wiatru, który trącał liście drzew. Dziewczyna dalej stała z wycelowanym łukiem, gdy w końcu wypuściła strzałę, która pomknęła w zawrotnym tempie i skryła się gdzieś w zaroślach.
Po chwili usłyszeliśmy dziki skowyt, a owe zarośla się poruszyły. Spomiędzy nich wyszły cztery stworki nie większe niż zające, całe zielone z małymi czerwonymi oczkami. Przypominały niedojrzałe marchewki, które potrafiły poruszać się po lesie w zadziwiająco szybkim tempie.
Merida wypuściła jeszcze z pięć strzał, które aż trzy były celne, ale tylko jeden ze stworków przestał się ruszać.
   - Unieruchomić te drzewcoryki! - krzyknęła dziewczyna.
   - Drzewcoryki? - zapytałam zdziwiona. - Do drzewa może i podobne, ale...
  Te małe karaluchy nie dały dokończyć mi frazy, gdy otworzyły swoje wielkie buzie i zaczęły tak przeraźliwie krzyczeć, że nawet nie dało się myśleć. Z każdym rykiem przebywał kolejny i nagle z trzech zrobiło się dziesięć krzyczących marchewek.
  Merida z zabójczą szybkością zestrzeliła cztery skrzaty, a eskorta zaczynała tłuc kolejne. Jednak te małe stworki były tak diabelnie szybkie, że ledwo wzięło się zamach na jednego, a już znajdował się on dwa metry dalej. Mój nóż, a w zasadzie nożyk do niczego się nie nadawał. Czkawka starał się ich dziabnąć toporem, ale i on był dla nich za wolny. Jedynie Meridzie udało się kilka zestrzelić, ale ich liczba rosła tak szybko jak rozmnażające się króliki. Ich ryki były nie do zniesienia. Rozsadzały czaszkę i nie dawało się myśleć.
   - W nogi!
  Nie wiem kto rzucił ten pomysł, ale wszyscy zaczęliśmy uciekać. Teraz nie patrzyłam już na zahaczające zarośla tylko biegłam ile sił w moich zmęczonych nogach.
Wyskoczyliśmy na niewielką polanę, jednak przynajmniej w odległości dziesięciu metrów nie było żadnego drzewa. Drzewcoryki wyskoczyły zza nich niczym stado szarańczy w liczbie chyba trzydziestu. Wiedziałam, że za chwilę znów zaczną krzyczeć i nasze bębenki w uszach puszczą na dobre...
  Jednak w tej chwili zauważyłam, że Merida trzyma w swoim łuku trzy strzały zakończone płonącą smołą. Odczekała chwilę aż zbliżyły się do nas na tyle blisko, że myślałam, iż jeden z nich zaraz odgryzie mi rękę. Wtedy wystrzeliła. Jeden drzewcoryk zaczął się palić a od niego zapalał się kolejny i po chwili każdy zajął się ogniem. Przerażone zaistniałą sytuacją zaczęły biegać w nieokreślonym kierunku i choć wrzeszczały każdy nowy automatycznie się zapalał.
  Po dłuższej chwili z biegających marchewek został tylko dopalający się popiół.
   - Skąd wiedziałaś...? - Czkawka aż nie mógł wykrztusić z siebie podziwu.
   - Kwestia wprawy... - ruda uśmiechnęła się szeroko i schowała do kołczana wyjętą awaryjne strzałę.
  Dryblasy zagasiły tlący się popiół by las przypadkiem nie zajął się ogniem. 
   - Co to w ogóle było...? - chłopak dalej był pod wrażeniem umiejętności dziewczyny.
   - Drzewcoryki... Podobnych stworzeń jest w naszym lesie więcej i niszczą nasz kochany las...
   - To tak samo jak u nas... - szepnął.
   - Przecież to wy rzuciliście na nas tą plagę! - wykrzyknęła naprawdę wkurzona.
   - Chyba żartujesz? - chłopak był oburzony, że mogła go oskarżyć. - Specjalnie po to przylecieliśmy, by ustanowić pokój!
   - To niby nasza wina, że te stwory chodzą po lesie?!
   - Po naszym chodzą nawet gorsze!
   - Chyba śnisz!
   - Dobra, przestańcie!

  Para coraz bardziej zaczęła skakać sobie do gardeł i aż bałam się co mogło się stać, gdyby sytuacja bardziej się rozwinęła.
   - Daleko jeszcze do tego zamku...? - zapytałam, gdy już nieco ochłonęli.
   - Właściwie to nie...
  Merida uśmiechnęła się i ścięła kolejną ścianę roślinności. Naszym oczom ukazał się wielki i kamienny zamek z małymi oknami. Wokół niego wykopana była okropnie głęboka fosa, w której zapewne oprócz nieczystości żyły jakieś obrzydliwe stworzenia. Zamek jednak pomimo tego wyglądał okazale i przygotowany był na każdy najazd.
   - Witajcie w królestwie DunBroch! - wykrzyknęła radośnie.  







Wiem, że miałam napisać rozdział jeszcze w czerwcu, ale ten czas minął tak szybko, że nawet nie wiem kiedy, a już w kalendarzu widnieje pierwszy lipca. Poza tym miałam już wczoraj napisany cały rozdział, ale jak wiecie był mecz i ja jako nowa fanka piłki nożnej kibicowałam i darłam się okropnie. Szkoda, że nie wygraliśmy, ale to Portugalia miała tym razem głupie szczęście... Mecz był piękny, a nasza drużyna grała świetnie. Mina Ronaldo jak nie strzelił gola też była piękna XD
Następny rozdział już się tworzy i niedługo się pojawi.

Wszystkim życzę udanych i bezpiecznych wakacji!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Snow-Falling-Effect