czwartek, 29 stycznia 2015

Rozdział 8 "Długa wspinaczka"

  Był ciepły i słoneczny dzień. Chodziłam po lesie, w którym roznosił się piękny zapach sosen i pierniczków. Chwila... Pierniczków?! Tych samych pierniczków, jakie jadłam w Wigilię. Zaczęłam biec, by dojść do źródła tego cudownego zapachu. Jakimś cudem nie uderzyłam w żadne drzewo, ale gałęzie krzewów raniły moje nogi i ręce. Dopiero teraz zorientowałam się, że byłam ubrana w krótką spódniczkę i bluzkę na ramiączka. Zupełnie nie pasowało to do mnie i takich ubrań nawet nie miałam w szafie. Teraz jednak jakoś nie miało dla mnie znaczenia to, w co jestem ubrana. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do końca tej podróży.
  Nagle drzewa zaczęły coraz bardziej rzednąć i prawie wpadłam do wody. Wyhamowałam jakieś pół metra przed rwącą rzeką. Byłam na mojej kochanej polance. Pośrodku stał wielki stół, a przy nim osiem krzeseł. Znikąd pojawili się mama i tata, a także jakieś pięć metrów za nimi mama Jack'a z wielkim czekoladowym tortem oraz Emma, która bardzo szybko przebiegła całą polanę znosząc na stół miseczki z pierniczkami. Ścigała się z nią Ania, która dalej była taka mała, jak ją zapamiętałam. Zanosiła talerzyki i sztućce na stół. Widać, że świetnie się bawiła. Rodzice zasiedli do stołu i miło rozmawiali z panią Frost.
  - Hej! Chodź wreszcie! - usłyszałam głos Jack'a za sobą.
  Nie mogłam się jednak poruszyć. Stałam nad brzegiem rzeki, którą można było przeskoczyć jednym porządnym susem lub dwoma skacząc na kamień pośrodku. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłam tego zrobić. Stałam jak sparaliżowana. Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia...
  - Oj, Elsa... - wziął mnie na ręce i pomógł przejść przez rzeczkę. - Nie masz się czego bać...
  Mówił to z taką słodką troską w głosie. Kochałam go mocno. Ciekawa byłam, co powiedzą na ten temat rodzice...
  Jack postawił mnie na ziemię tuż przy nich i wtedy zauważyłam, że gdzieś zapodziałam też buty. Czułam się trochę nieubrana, przecież nie powinnam tak wyglądać spotykając się z rodzicami.
  - Elsa... - powiedzieli równocześnie rodzice, wstali i przytulili mnie mocno do siebie. Czułam się taka szczęśliwa...


  - Zjesz z nami podwieczorek? - zapytała mama Jack'a.
  - Oczywiście! Pierniczki pachną aż z końca lasu... - powiedziałam i wszyscy zasiedli do stołu.
  Zaczęliśmy jeść czekoladowy tort, który jak przypuszczałam zrobiła pani Frost, gdyż pyszniejszego w życiu nie jadłam. Wszyscy śmiali się i rozmawiali. Rodzice bardzo polubili rodzinę Frost'ów. Cieszyłam się z tego powodu jeszcze bardziej, bo to oznaczało, że mogę być z Jack'em bez przeszkód. Przyszła do mnie Ania, bo znudziło jej się siedzenie przy stole, więc razem z Jack'em i Emmą, zaczęliśmy biegać po polance. Czułam się jakbyśmy byli jedną wielką rodziną. Ania i Emma świetnie się ze sobą dogadywały. A ja z Jack'em... No cóż... Czułam, że on też mnie kocha. I to tak mocno jak ja. W tym momencie zostaliśmy sami. Byliśmy w środku lasu, a dziewczynki gdzieś pobiegły.
  - Jack... J-ja.. Chcę Ci powiedzieć, że...
  - Ci... - dotknął palcem moich ust. - Ja Ciebie też...
  Przybliżył się teraz bardzo blisko i ja tak samo. Widziałam te jego piękne brązowe oczy, podobne do mlecznej czekolady. I lekki niebieski błysk, ale to tylko złudzenie. Potem zamknęłam oczy i poczułam ciepło na ustach...
  - Pobudka! Wstawaj śpiochu, bo cały dzień prześpisz!
  - Mamo... Jeszcze minutkę...
  - Może lepiej, że nie jestem twoją mamą, bo chyba nie chciałbyś by słyszała ciągle "Jack... Ah... Jack..."
  Podziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody. W jednej chwili zorientowałam się, że po pierwsze to był sen, a po drugie, że Jack wszystko słyszał. Dlaczego ja gadam przez sen?!
  - Co Ty tutaj właściwie robisz?! - byłam bardzo zawstydzona i zła, że wszystko słyszał...
  - Mówiłem, że przyjdę "jutro", a to już dziś. - mówił wesołym tonem. - A co do tego co słyszałem... Co Ci się właściwie śniło?
  - Hehehe... - zaczerwieniłam się po same uszy. - Sen był dzisiaj bardzo miły. Bawiłam się z Anią, dobrze dogadywałam się z rodzicami, jadłam te znakomite pierniczki, których zapach roznosił się wczoraj po ulicy... I to by było tyle... Wydawało się to wszystko bardzo realistyczne...
  - Mhm... - teraz zauważyłam, że ten zapach nie był przypadkowy. Jack pożerał wręcz pierniczki. - Chcesz?
  - Pytanie... Przez cały sen towarzyszył mi ten słodki zapach, nawet tam miałam na nie ochotę.
  Zaczęłam również jeść pierniczki. Miały one naprawdę niezwykły smak.
  - Ok... T-to powiedz mi... Dlaczego mówiłaś m-moje imię... - mówił przeżuwając pierniczki.
  - Hehehe... - poczułam się jakby przyłapał mnie na jakimś gorącym uczynku. Uznałam jednak, że mogę mu powiedzieć. W końcu to mój najlepszy przyjaciel. I miałam nadzieję, że nie będzie miał do mnie żalu, pretensji lub niechęci. - P-po prostu... Śniło mi się, że znowu się całowaliśmy... I to dlatego słyszałeś swoje imię...
  Widać, że tym wyznaniem go trochę zaskoczyłam i zarazem zawstydziłam. Zrobił się czerwony jak burak.
  - A-ale t-ty też mi się śniłaś... - to było urocze... - Skończmy temat, co? Miałabyś ochotę pójść na spacer?
  - Bardzo chętnie. Tylko się przebiorę.
  Poszłam do łazienki i założyłam sukienkę, taką która każda dziewczyna w miasteczku by się nie powstydziła, ale miała na tyle pospolity wzór, że każda mogła ją mieć. Do tego założyłam ciepły płaszcz. Włosy zostawiłam rozpuszczone, tylko zaplotłam cienki warkocz, by włosy nie spadały mi na twarz. Po około dziesięciu minutach byłam gotowa.
  Wyszliśmy tajnym przejściem, zresztą jak zwykle, bo nie chcieliśmy by ktoś nas zauważył. Jednak Jack obrał dziś inny kierunek niż zazwyczaj. Nie kierowaliśmy się prosto w stronę polanki, ani w prawo do miasteczka. Poszliśmy w lewo, a tam nigdy nie byłam. Drogę zagradzały nam wysokie krzewy i trawa, która niestety nie była dawno koszona. Jack na szczęście torował drogę, tak że nie byliśmy za bardzo poszkodowani. Szliśmy tak i szliśmy, a droga, przynajmniej według mnie, wcale nie prowadziła do żadnego celu, a na pewno się nie kończyła. Wszędzie było biało od śnieżnego puchu. Po jakimś czasie zauważyłam, że krzewy trochę się przerzedziły. Niestety to nie był koniec podróży. Szło się lepiej, ale teraz droga zrobiła się bardziej kręta i bardziej stroma. Zaczęło mi być jeszcze bardziej gorąco i byłam zmęczona. Na dodatek strasznie chciało mi się pić i nogi już co chwila odmawiały mi posłuszeństwa. Jack już nieraz i nie dwa bardzo mnie wyprzedzał, bo ja nie miałam siły iść dalej. Słyszał jednak, że nie ma za nim znajomych kroków. Wracał na szczęście. Starał mi się pomagać, ale na nic to się zdawało. Ścieżka była za wąska, by zmieściły się dwie osoby, więc musieliśmy iść osobno. Byłam strasznie zmęczona i co jakieś trzy lub cztery drzewa robiłam małe przystanki, by złapać oddech. Miałam dość tej wycieczki. Ta droga zdawała się nie mieć końca! Też mi spacer!
  - Już niedługo, naprawdę... - powiedział zasapany Jack. Widać, że jemu też było ciężko.
  - A powiesz mi... gdzie właściwie... idziemy?
  - Zaraz zobaczysz... Jeszcze chwila... Naprawdę...
  Droga coraz bardziej zaczęła piąć się w górę. Brakowało tutaj schodów. Musieliśmy pomagać sobie gałęziami, bo było naprawdę stromo. Nie miałam siły, by mocno trzymać się "poręczy". Co jakiś czas puszczałam się i spadałam, tak że musiałam nadrobić parę kroków. Ta wspinaczka na szczyt zrobiła się bardzo monotonna. Po dłuższej chwili, która była bardzo wyczerpująca, droga stała się już normalna i dziwnie szło się po naprawdę płaskim gruncie. Tutaj już potykałam się o własne nogi. Były jak z waty i nie miałam siły, by je podnosić. Najgorzej było jak potykałam się o niewidzialne korzenie lub kamienie. To był już koszmar! Drzewa stały się coraz rzadsze, tak że nie było ich już przed nami.
  - Zamknij na chwilę oczy... - poprosił Jack.
  Posłusznie wykonałam prośbę. Ciekawa byłam o co właściwie chodzi. Jack złapał mnie za rękę i zaczął gdzieś prowadzić.
  - Spokojnie, jestem tutaj... Przy mnie nic Ci się nie stanie...
  Słuchałam jego ciepłego głosu. Czułam się przy nim taka bezpieczna. Wiedziałam, że obroni mnie w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.
  Niebezpieczeństwa to jednak złe słowo. Chronił mnie teraz przed upadkami. Wziął mnie pod rękę i prowadził, bo inaczej już kilka razy zaryłabym twarzą w śnieg. Tempo było na szczęście wolne, więc nie było to aż tak wyczerpujące, jednak chciałam usiąść i odpocząć. A najlepiej zrobić ciepłą kąpiel i poczytać ciekawą książkę popijając gorącą czekoladę...
  Nie zaszliśmy daleko. Chodzenie z zamkniętymi oczami jest naprawdę trudne i kiepsko jest ocenić odległość. Jack, by upewnić się, że nic nie widzę, przewiązał mi wcześniej przez oczy przepaskę, więc nawet jak je otworzyłam to i tak nic nie widziałam. Byłam ciekawa gdzie w ogóle jesteśmy.
  - To tutaj. Poczekaj chwilę... - rozwiązał przepaskę. - Ta-dam!
  Moim oczom ukazał się przepiękny widok. Widziałam moje kochane Arendelle. Było teraz takie niewiarygodne małe, a zawsze wydawało mi się całym moim światem. Chodzenie na polankę to było coś, ale ten widok zaparł mi dech w piersiach. Nigdy nie widziałam chyba czegoś piękniejszego. Arendelle było pokryte teraz lekkim zimowym puchem i wyglądało naprawdę magicznie.


  - Wow... Jak tu pięknie...
  - Niewiarygodne, co?
  - Przyznam, że warto było się trochę potrudzić, by zobaczyć ten widok...
  Zauważyłam, że nieopodal znajduje się ładna ścieżka prowadząca prosto na dół. Była całkiem prosta i nie wydawała się taką męcząca. Ale może wcale nie prowadzi do domu...?
  - Dokąd prowadzi ta ścieżka?
  - Wiesz... Specjalnie poszliśmy tą, a nie inną drogą... Ta druga jest łatwiejsza...
  Chwila, co?! Trudziłam się tak mocno i jestem tak bardzo zmęczona, a jest inna droga?! Dawno tyle nie chodziłam i w takich warunkach, na dodatek w sukni. To miał być zwykły spacer, a nie ścianka wspinaczkowa! Co on sobie myśli?!   - Wiesz ja... - starał się wytłumaczyć, ale ja już wybuchłam.
  - Co Ty sobie wyobrażasz?! Ja jestem naprawdę pod wrażeniem, bo ten widok jest naprawdę piękny, ale jak mogłeś?! Skoro jest łatwiejsza droga to dlaczego nie mogliśmy nią pójść?! To miał być spacer i na to się przygotowałam, a Ty zrobiłeś z tego ściankę wspinaczkową, która była dla mnie jak mały obóz przetrwania! Jestem strasznie zmęczona i mam wszystkiego dość!
  - Pięknie wyglądasz jak się złościsz...
  - Jack! Ja mam tego serdecznie dość! Chcę już odpocząć i usiąść! Nogi mnie bardzo bolą i...
  Nie zdążyłam dokończyć. Jack pocałował mnie. Jego ciepłe wargi dotknęły moich. Czułam, że cała się rozpływam. Był on bardzo delikatny i namiętny zarazem. Zupełnie inny niż wczoraj. Zapomniałam o całym świecie. Byłam tylko ja i Jack. Chciałam by ta chwila trwała wiecznie.
  Ale wszystko co dobre szybko się kończy... Niestety...
  - To co chciałaś powiedzieć? - zapytał figlarnym tonem.
  - Jestem zmęczona. - posmutniał na twarzy. Widać, że spodziewał się innej reakcji. - Ale cieszę się, że mnie tu zabrałeś. Arendelle stąd wygląda naprawdę pięknie...
  - Hm... To może urządzimy piknik?
  - Piknik? Na śniegu? - to brzmiało naprawdę zabawnie.
  - A czemu nie? - Jack zdecydowanie się ożywił. - Skoro w lato możemy jeździć na łyżwach i lepić bałwana, to czemu w zimę nie zrobić pikniku?
  Pomysł był absurdalny, ale się zgodziłam. Dopiero teraz zauważyłam, że Jack miał ze sobą plecak. Znajdowało się w nim jedzenie, picie i koc, na którym mogliśmy usiąść. Zdjęłam płaszcz, chociaż wiedziałam, że nie był to najlepszy pomysł. Miałam jednak nadzieję, że się nie rozchoruję. Zjedliśmy pyszne kanapki zapewne przygotowane przez mamę Jack'a. Gadaliśmy potem o jakiś pierdołach. Słońce zniżyło się już bardzo i niebo było w odcieniach czerwieni i żółtego. Zapatrzyłam się na ten krajobraz. Pięknie zachodzące słońce na tle zamrożonego Arendelle.
  Nagle zauważyłam, że Jack gdzieś zniknął. Zaczęłam go szukać, ale nigdzie go nie było. Przeszłam całą polanę i nie znalazłam po nim żadnego śladu. Zaczęłam się martwić. Nic nie powiedział i puff! Wyparował! Wróciłam zrezygnowana do miejsca, gdzie co ostatnio widziałam. Usiadłam na kocu i z moich oczu zaczęły lecieć łzy. Nie mogłam ich powstrzymać i w sumie i tak nie było po co. Zostałam sama! Nie było przy mnie nikogo. A do domu było daleko. Bardzo daleko. Jakbym poszła ścieżką to na początku byłoby dobrze, ale zapewne po paru minutach zgubiłabym się. Taka już moja natura, że gubię się nawet na prostej drodze. Załamałam się.
  Nagle usłyszałam jakiś trzask. Przestraszyłam się nie na żarty, bo brzmiało to raczej jakby ktoś strzelał. Momentalnie podskoczyłam. Zaczęłam rozglądać się na wszystkie strony, ale niczego ani nikogo nie ujrzałam. Podniosłam głowę nieco do góry, na wierzchołki drzew. I wtedy go zobaczyłam. Miał roześmianą twarz i cały trząsł się ze śmiechu. Mi było od tego daleko. Wkurzyłam się na niego jeszcze bardziej.


  - Jack! Jak mogłeś?! - wrzasnęłam.
  On zawisł do góry nogami mając twarz naprzeciw mojej. Cały czas się uśmiechał.
  - Lubisz mnie drażnić, co?
  - Mówiłem, że pięknie wyglądasz jak się złościsz...
  - Przestań przywracać kota ogonem! Jak mogłeś?! Zniknąłeś tak nagle... Byłam pewna, że coś Ci się stało... Że znowu zostałam sama...
  Znowu zaczęłam płakać. Nie mogłam powstrzymać łez. Byłam zła na Jack'a za to co zrobił. Jaki właściwie był tego cel?! Chciał mnie bardziej wkurzyć, czy co? Ostatnio zachowywał się naprawdę dziwnie i nieznośnie. Z twarzy Jack'a zniknął uśmiech. Pojawiła się troska i współczucie.
  - Przepraszam... Nie wiedziałem, że tak się przejmiesz... - w jego głosie słychać było skruchę.
  - Powinno Ci być przykro! Jack... Dlaczego mi to robisz? Najpierw zabierasz mnie na "spacer", - przy tym słowie przewróciłam oczami - który naprawdę nim nie był... A teraz znikasz tak niespodziewanie... Jesteś dla mnie naprawdę ważny... Nie chcę Cię stracić...
  Jack wytarł łzy z mojej twarzy i włożył kilka niesfornych kosmyków za ucho. Zastanawiałam się jak koszmarnie muszę wyglądać, skoro chodziłam po lesie i jestem tak strasznie zmęczona. Spojrzałam w te jego piękne czekoladowe oczy. Patrzyły na mnie z uczuciem. Wiedziałam, a przynajmniej przypuszczałam, że ja nie jestem dla niego obojętna. Przybliżył się do mnie i lekko mnie pocałował. Był przy tym bardzo delikatny, jakby bał się, że zaraz rozpadnę się na kawałki. Byłam trochę zdziwiona nagłą zmianą jego zachowania, ale czułam się lepiej. Uśmiechnęłam się do niego i gdy to zauważył także zaszczycił mnie jednym ze swoich powalających uśmiechów.


  - Frost... Czasami potrafisz człowieka wyprowadzić z równowagi...
  - Po to tu jestem! - ukłoniłby się gdyby nie fakt, że wciąż dyndał na gałęzi drzewa do góry nogami.
  Wyglądało to naprawdę komicznie. W końcu postanowił, że zejdzie z tego drzewa. Byłam pod wrażeniem, bo zajęło mu to bardzo mało czasu, a gdy stanął w końcu na ziemi nie miał żadnych zawrotów głowy. Dopiero teraz zauważyłam, że nie ma butów, bo idąc w stronę koca zostawiał odciski stóp i nie hałasował tak mocno jak ja. Bałam się, że się przeziębi. I wtedy jak wrócimy do domu? A jak mu stopy odmarzną to jak ja go zniosę z tej góry? Nie miałam żadnych szans. To było awykonalne. ..
  - Jack... - odwrócił się w moją stronę. - Gdzie Ty podziałeś buty?
  - Hehehe... Są przy kocu.
  - Ale dlaczego chodzisz boso? Przeziębisz się...
  - Nie martw się tak o mnie... - uśmiechnął się szeroko. - Uwielbiam czuć śnieg pod stopami, a mi wcale nie jest zimno. A poza tym już nie pierwszy raz chodzę bez butów w zimę i nigdy nic mi się nie stało.
  - Och Jack...
  Dałam za wygraną. Miałam nadzieję, że to jest prawda. Doszliśmy do miejsca gdzie jedliśmy piknik i szybko oraz sprawnie spakowaliśmy rzeczy. Jack, po moich wręcz błaganiach, z niechęcią założył buty. Słońce zaszło już za widnokręgiem i powoli zaczęło robić się ciemno. Powiedział, że zna drogę powrotną jak własną kieszeń, więc nie bałam się o powrót. Szliśmy razem za rękę. Niebo robiło się coraz bardziej granatowe, aż takie zostało, a na nim pojawiło się z miliard błyszczących gwiazd. Stawaliśmy co jakiś czas i Jack pokazywał mi różne gwiazdozbiory. Śmiałam się przy tym równo, bo nazywał je zupełnie inaczej niż są naprawdę. Na przykład gwiazdozbiór Kasjopeja nazwał Wielkim Wężem, który bije się z Andromedą i wybuchła między nimi wielka wojna, którą próbował złagodzić Perseusz. Było jeszcze wiele wiele więcej tego podobnych historyjek, także o Małej Niedźwiedzicy i jej "matce". Jego opowiadania były naprawdę świetne i miło się ich słuchało. Śmiałam się przy nich do rozpuku. Co ciekawe Jack nie zgubił ani razu drogi i gdy już powoli dochodziliśmy, nad Arendelle pokazała się piękna fioletowozielona zorza polarna. Wyglądało to po prostu prześliczne. Powrót do domu to był prawdziwy spacer. Nie było przy nim żadnego wysiłku i droga wcale się nie dłużyła. Zdziwieni byliśmy, że tak szybko znaleźliśmy się pod murami zamku. Nie chcieliśmy się rozstawać, ale na wieży zegarowej wybiła północ i powoli oczy zaczynały się nam kleić i odczuliśmy zmęczenie po dniu pełnym wrażeń. Pożegnaliśmy się jeszcze raz pocałunkiem i każdy poszedł do swojego domu. To był naprawdę ekstremalny, ale też niezwykły i bardzo romantyczny dzień...

sobota, 17 stycznia 2015

Rozdział 7 "Niezwykłe święta"

 Dzień za dniem mija, jak pstryknięcie palcami. Nawet się nie spostrzegłam, kiedy minęły 4 lata. Nawet 4 i pół. Przez ten czas nie działo się nic szczególnego. Kontakt z rodzicami miałam bardzo mały, ale się poprawił. Tata trochę się zmienił. Był zdecydowanie mniej oschły i ponury. Nie był może jak kiedyś, ale wiedziałam, że mnie kocha. Tak jak mama, która zawsze stała za mną murem. Widywałam się z nimi rzadko. Czasami raz na tydzień, ale raczej raz na 2 czy 3 tygodnie. Ostatnio często odwiedzali pobliskie królestwa. Ania jechała z nimi, więc wtedy nie czułam się tak źle. Codziennie rano to ona była moim "budzikiem". Chciała się ze mną bawić, lub teraz, po prostu porozmawiać. Ale przysięgłam tacie, że nie będę mieć z nią żadnego kontaktu. Moja moc nie wymykała się spod kontroli, ale bałam się, że w jej obecności wszystko może się zdarzyć. Nie chciałam zrobić jej krzywdy. Bardzo chciałam z nią pogadać chociażby o pierdołach, po prostu mieć siostrę. Ale nie chciałam narażać ją na niebezpieczeństwo. Od czasu wypadku zawsze miałam hamulec do swojej mocy. Nie wykorzystywałam jej w pełni, bo bałam się, że coś się stanie. Moja moc jest silna i wydaje mi się, że silniejsza ode mnie.
 A co do Jack'a, to on zastępował mi brata. Mogłam na nim zawsze polegać i czułam się przy nim bezpiecznie. Oczywiście nie obyło się bez kilku "kłótni", ale trwały one bardzo krótko i potem naśmiewaliśmy się z tego. Czas spędzony z Jack'em był nie do zastąpienia. Cieszyłam się, że mam takiego dobrego przyjaciela.
 Dzisiaj była Wigilia Bożego Narodzenia. Zazwyczaj spędzałam te święta z rodziną. Przez ostatnie lata to były tylko krótkie chwile, ale i tak miło je wspominam. Teraz rodzice z Anią pojechali do wujków, do Corony. Ciocia Cindy i wujek Harold odwiedzili mnie jeszcze w dzień moich urodzin, życząc mi wszystkiego najlepszego i wręczając mi prezent. Rozmawialiśmy chwilę, ale tata przekonał wujków, że powinnam pobyć w samotności i opanować swoją moc. Przyjeżdżali jeszcze w każde moje urodziny i inne ważne święta, także w takie jak dzisiaj, ale w tym roku wujek Harold zachorował i nie mógł przyjechać. Dlatego rodzice i Ania pojechali do Corony. Ja na lekcjach garncarstwa zrobiłam dla wujka kubek, by szybciej wrócił do zdrowia. Rodzice obiecali go mu przekazać. Było mi przykro, że mnie zostawili, bo miałam być sama przez te piękne święta.
 Śnieg był teraz wszędzie i Arendelle wyglądało jak zamrożone. Jak w takiej śnieżnej kuli. Kiedy jest zima, zawsze lepiej się czuję, a zimno mi nigdy nie przeszkadzało. Chciałam wyjść na zewnątrz i w zasadzie mogłam, ale nigdy nie lubiłam chodzić sama. Chciałam też zobaczyć się dzisiaj z Jack'em. Miałam dla niego prezent. Poprosiłam służącą by kupiła mi, będąc latem z rodzicami w Coronie, tamtejszy szalik z ich regionalnym wzorem. Są to złote słońca na fioletowym tle. Mam nadzieję, że mu się spodoba. Zapakowałam prezent w pudełko i niebieski papier oraz przewiązałam czerwoną wstążką. Byłam jednak pewna, że mnie dzisiaj nie odwiedzi, bo sam ma swoją rodzinę.
 Od rodziców dostałam książkę, a z nudów zaczęłam ją czytać. Nie była to jakaś rewelacja, ale lepsze to niż nic. Nagle usłyszałam zgrzyt regału. To niemożliwe! Jack jednak przyszedł!
 - Dzień dobry księżniczko! Jak mija Ci ten piękny zimowy poranek?
 - Ok. Nie ma nic ciekawego. Zresztą zaraz pewnie będzie ciekawiej. Co tu właściwie robisz? Przecież dziś Wigilia i powinieneś być ze swoją rodziną.
 - A nie jestem? - bardzo cieszyłam się, że tak uważa. - A tak poza tym, mam dzisiaj zamiar pokazać Ci rynek. Twoi rodzice wyjechali, więc nie ma problemu, że Cię zauważą.
 - Naprawdę chcesz mnie zabrać do miasteczka? - kiedyś chodziliśmy tam często z rodzicami, ale od czasu wypadku nie byłam tam już wcale. Z Jack'em chodziłam tylko do dolinki.
 - Tak. Musisz zobaczyć, jak się wszystko pozmieniało.
 Byłam w siódmym niebie. Miasteczko zawsze było magiczne, a pod śniegowym puchem musiało wyglądać jeszcze lepiej.
 - Proszę. To prezent ode mnie na Gwiazdkę. - Jack mnie zaskoczył.
 Nie spodziewałam się od niego prezentu. W domu Frost'ów się nie przelewa i ledwo wiążą koniec z końcem. Chciałam im pomóc, ale Jack zawsze odmawiał. Czasami podkradał jedzenie z kuchni, ale nic więcej nie chciał. A tu taki prezent. Żeby jeszcze był mały, ale nie. Był to jeden z tych większych. Wzięłam go od niego i otworzyłam. W środku znajdowała się sukienka. Była niebieska z elementami bieli. W niektórych miejscach wyszyte były białe śnieżynki. Taka sukienka na pewno kosztowała dużo pracy. Nie wiedziałam jak mam mu dziękować. Głupio mi było, że mam dla niego tylko szalik...
 - Podoba ci się?
 - Jest prześliczna. Dziękuję.
 - Sam wyszywałem te śnieżynki - powiedział z dumą.
 - Naprawdę? - byłam pod wielkim wrażeniem. Zrobił dla mnie kolejną piękną rzecz. A ja głupia mam tylko kupny szalik. Czemu nie mogłam zrobić czegoś sama?
 - Mhm. To założysz ją teraz? Bo chciałbym Cię zabrać do tego miasteczka jak najszybciej.
 - Tak tak oczywiście. Już się przebieram.
 Poszłam czym prędzej do łazienki i założyłam tą cudną suknię. Wyglądałam w niej pięknie. Zawiązałam do tego włosy w luźnego koka i wtedy nawet te luźne kosmyki wyglądały znośnie. Byłam bardzo ciekawa reakcji Jack'a. Wyszłam zatem bardzo szybko i zauważyłam, że też się przebrał. Założył ciemnoszary garnitur i miał do tego krawat, który idealnie pasował do mojej sukienki.
 - Wow... W-wyglądasz... Wow... Z-znaczy pięknie... - nie mógł się wysłowić. Widać, że co zatkało. Przyznam, że mi to schlebiało.
 - Ty też wyglądasz nie najgorzej. - mówiłam z uśmiechem. - Ale tak szczerze, to do twarzy Ci w garniturze.
 - Hm... Dziękuję... - dalej nie mógł pozbierać myśli... - T-to co? Idziemy?
 - Ależ oczywiście! - nie mogłam się już doczekać.
 - Załóż jeszcze płaszcz, bo zmarzniesz - nie protestowałam. A poza tym pasował idealnie do sukni.
 Wyszliśmy tajemnym przejściem, by ludzie nie myśleli, że jestem księżniczką, ale i tak uważałam, że trudne nie będzie odgadnąć kim jestem. Jak tylko wyszliśmy na zewnątrz poczułam przyjemny orzeźwiający chłód zimowego przedpołudnia. Kilka płatków śniegu wplątało się we włosy i wcale nie topniały. Wzięłam Jack'a pod rękę i poszliśmy.
 Miasteczko wyglądało nieziemsko. Było przykryte białą pierzynką śniegu, a wokół chodzili ludzie w odświętnych strojach. Niektórzy stali jeszcze przy straganach i sprzedawali zapominalskim prezenty, albo składniki na wigilijne potrawy. Podeszliśmy do takiego jednego, gdzie kobieta, staruszka, sprzedawała słodycze. Wokół kręciło się dużo dzieci. Nie dziwię im się, bo zapach pierniczków roznosił się po całej ulicy. Największą ochotę miałam na te pięknie pachnące pierniczki, a Jack polecił mi jeszcze kolorowe czekoladki.
 - Dzień dobry! Poproszę te pierniczki i czekoladki! - mówiłam głośno, bo trudno było przekrzyczeć głosy dzieci.
 Kobieta uważnie mi się przyglądała. Miała bardzo ciepłe oczy i bardzo pomarszczoną twarz. Taka miła babunia.
 - Dla tak pięknej pary za darmo. Proszę - i uśmiechnęła się.
 - Ale naprawdę nie trzeba... - próbowałam jej wcisnąć pieniądze.
 - Dzisiaj Wigilia! Cieszcie się życiem dzieci!
 Podziękowałam jej gorąco i poszliśmy dalej. Te pierniczki naprawdę były pyszne. Zajadaliśmy się tak, że aż uszy nam się trzęsły. Zajrzeliśmy jeszcze do jednego sklepu. Był to sklep jubilerski i wiem, że Jack nigdy by tam nie wszedł, ale namówiłam go pod pretekstem kupienia prezentu dla taty. Podeszłam od razu do gabloty z zegarkami. Było ich dużo i nie wiedziałam, który wybrać. Oczywiście szukałam prezentu dla Jack'a. Zauważyłam, że przyglądał się takiemu jednemu i wiem, że sam nigdy by na niego nawet nie uzbierał.
 - Jack. Słuchaj poszedłbyś po jeszcze jedną torebkę pierniczków? Chciałam sprawić prezent Kai'owi, a boję się, że ich nie będzie.
 - Dobrze. Zaraz wracam. - dałam mu kilka monet i wyszedł.
 Na szczęście. Mogłam mu teraz kupić ten zegarek. Dalej mi głupio, że uszył z mamą taką piękną suknię dla mnie, a ja mam dla niego tylko szalik.
 - Poproszę ten srebrny zegarek. - powiedziałam do sprzedawcy.
 Ten spojrzał na mnie sceptycznie. Wyglądał na gbura i wydawał się nieprzyjemny.
 - Nie wiem czy panienkę na niego stać. Kosztuje aż 10 złotych monet. - powiedział szorstkim głosem.
 - Spokojnie. Mam tyle ile trzeba. A dałoby jeszcze coś na nim wygrawerować?
 - Jeżeli dołożyłaby Pani jeszcze 3 to tak, ale gotowy byłby dopiero za 2 tygodnie...
 - A jakbym dała w sumie 40, to dałby Pan zrobić to na za 2 godziny? - podbiłam mocno cenę, ale naprawdę mi zależało.
 Sprzedawcy oczy aż się zaświeciły.
 - Tak, tak, ależ oczywiście! - zrobił się potulny jak baranek i zdecydowanie milszy. - Co panienka chciałaby żeby tu wygrawerować?
 - Chciałabym na tarczy małe śnieżynki, a z tyłu napis "Dla najlepszego przyjaciela pod słońcem, twoja Elsa". Czy dałoby radę?
 - Tak, tak. Już biorę się do roboty. Czy coś jeszcze panienka sobie życzy?
 - Poproszę jeszcze ten złoty zegarek. Już bez grawerowania, ale ma być ładnie zapakowany. Za 2 godziny chciałabym już odebrać zegarki. - dałam mu pieniądze, a on zaczął je przeliczać, jakby w życiu nie wiedział tyle złota na raz. - To do zobaczenia.
 Wyszłam ze sklepu. Miałam nadzieję, że jubiler się postara. Skręciłam w prawo i zaczęłam iść pustą uliczką. Tutaj lampy się nie paliły, a zaczynało się już robić ciemno, jak to w zimie szybko bywa. Chyba poszłam nie w tym kierunku. U mnie ciężko z orientacją. Chciałam zawrócić, ale spostrzegłam jakiś ruch i jakaś czarna postać zaczęła iść w moim kierunku. Zaczęłam się bać. Starałam się iść szybciej, jednak nie widziałam żadnego światła. Tajemnicza postać była coraz bliżej.
 - Elsa! Tutaj jesteś! Wszędzie Cię szukam! - zawołał zdyszany Jack, który pojawił się znikąd. Tajemnicza postać zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. - Wszystko ok?
 Dopiero teraz zauważyłam, że stałam w pozycji obronnej, z rękoma wyciągniętymi przed siebie. Szybko się ogarnęłam i sprowadziłam do ładu.
 - T-tak... Chodźmy jeszcze na główny plac, dobrze? - patrzył na mnie jeszcze chwilę podejrzliwie, ale zaraz się uśmiechnął i poszliśmy razem pod rękę w stronę placu.
 Na placu było dużo ludzi, ale najwięcej dzieci, które rzucały się śnieżkami. Przyłączyliśmy się i zaraz powstała prawdziwa bitwa. Biały puch latał wszędzie. Wszyscy śmiali się i wygłupiali. Była to naprawdę świetna zabawa. Nie wiadomo kiedy, ale zaraz rodzice wołali swoje pociechy do domu na kolację. Powstał pomruk niezadowolenia, ale wszyscy posłusznie poszli do swoich rodzin. Zostaliśmy tylko ja i Jack.
 - To ja już pójdę. Wesołych świąt, Jack!
 - Czekaj! Nie chcesz pójść do mnie? Mama przygotowała wspaniałą kolację, a w święta nie można być samotnym.
 Zaskoczył mnie. Byłam pewna, że będę w swoim pokoju przez resztę wieczoru. Odprawiłam całą służbę do domu, bo oni też przecież mają swoje rodziny, a ja sama poradziłabym sobie. A przyznam, że propozycja była kusząca.
 - Ale to nie byłby kłopot?
 - Kłopot? Chyba żartujesz?! Chodź, bo jeszcze się przeziębisz.
 Byłam wniebowzięta. Nie sądziłam, że tak będą wyglądać te święta. Po drodze poprosiłam, by wejść jeszcze raz na chwilę do jubilera. Jack poczekał przed sklepem, więc mogłam spokojnie zobaczyć to małe dzieło sztuki. Zegarek wyglądał świetnie i miałam nadzieję, że Jack'owi też się spodoba. Szliśmy już mniej uczęszczanymi uliczkami i było już naprawdę ciemno. Dobrze, że ze mną był Jack i mogłam się do niego przytulić. Nie bałam się już wcale.
 Stanęliśmy przed jego domem i Jack zaczął szarpać się z drzwiami. Chwilkę to potrwało, ale zaraz zalała mnie fala światła i ciepła. Weszliśmy do środka i dopiero teraz moje oczy przyzwyczaiły się do jasności. Dom Jack'a był mały, ale dobrze urządzony, przez co był bardzo przytulny. Zbudowany był z drewna, ale dzięki kominkowi było teraz ciepło. Z środka dochodziły donośne głosy. Jack pomógł mi zdjąć płaszcz.
 - Jack! Jack! Jack! - przybiegła mała dziewczynka. - Jack! Jesteś wreszcie! O... A kto to jest?
 - Elso, poznaj proszę - to moja siostra Emma. Emmo - to moja przyjaciółka - Elsa. - przedstawił nas Jack.
 Emma była bardzo podobna do brata. Miała tylko proste włosy i była młodsza. Oraz, oczywiście, była dziewczyną.
 - Jack ma dziewczynę! Jack ma dziewczynę! - zaczęła przekomarzać się mała.
 - Już mówiłem - to tylko moja przyjaciółka! Zaraz cie złapię, Ty, mała czarownico!
 - I tak mnie nie złapiesz! - i zaczęła uciekać.
 - Zaraz zobaczymy! - Jack pobiegł za nią.
 - Dzieci, uspokójcie się! Siadajcie do stołu! Już kolacja! - to powiedziała mama Jack'a i Emmy.
 Była to kobieta w średnim wieku. Widać, że zmęczona, ale starała się to ukrywać. Uśmiechała się od ucha do ucha i nuciła piosenkę pod nosem.
 - O widzę, że mamy gościa. Siadaj skarbie do stołu. Zaraz przyjdę.
 - Może Pani w czymś pomogę? - zaoferowałam się.
 - Nie, nie, nie. Nie trzeba. Dziękuję. - uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Od razu ją polubiłam. - Jack! Emma! Szybko do stołu! Trzeba zająć się gośćmi!
 Jack zaraz zbiegł ze schodów i zaprowadził mnie do salonu gdzie stał wielki stół z wieloma potrawami. Przy nim siedziało parę osób, które głośno rozmawiały, ale jak tylko weszliśmy do pokoju, rozmowy ucichły.
 - Jack! Jesteś wreszcie! - powiedział jakiś pan, pewnie wujek. Był bardzo otyły i czuć było od niego alkohol. - Jack... Widzę, że zacząłeś się brać za siebie, chłopie! Masz taką ładną dziewczynę... - puścił do mnie oczko, ale strasznie mnie to obrzydziło.
 - Wujku Albercie, to nie jest moja dziewczyna... - zaczerwienił się. Czyżby chciał by było inaczej? - To moja przyjaciółka, Elsa. Jej rodzice wyjechali na święta i została sama w domu, więc postanowiłem ją ugościć. Elso, poznaj proszę - to wujek Albert - ten uśmiechnął się znacząco - obok siedzi ciocia Stefania - pani w zielonej sukience lekko się uśmiechnęła. Była bardzo chuda i wyglądała na chorą. Jednak wzbudziła moje zaufanie. - obok ich dzieci, czyli Eustachy i Franek - chłopcy mieli około 7 lat. Ten pierwszy siedział wyprostowany i dostojnie, a ten drugi widać, że nie mógł wiedzieć na miejscu. - I jeszcze ciocia Rosalia - pani siedziała dostojnie w różowej sukni i, pasującym do kompletu, kapeluszu. Wyglądała na surową kobietę. - I babcia Hildegarda, ale wszyscy mówią jej po prostu Hilda. - babcia wyglądała na bardzo przyjazną i przypominała mi tą babcię na straganie z pierniczkami. Od razu ją polubiłam.
 - Dobry wieczór wszystkim!
 - To ten... Usiądziesz? - Jack odsunął mi krzesło.
 - Tak, tak, jasne.
 Moje miejsce nie było na szczęście obok wujka Alberta. Koło mnie usiadł Jack, a z lewej strony Emma, która dosłownie pojawiła się znikąd. Cisza nie trwała długo, bo zaraz wszyscy zaczęli rozmawiać. Ciocia Stefania z Rosalią rozmawiały na temat wychowywania dzieci, gdzie ta druga ciągle chciała pokazać, że ta pierwsza źle to robi. Babcia starała się pogodzić obie strony, ale było to trudne. Chłopaki zaczęli jednak rozrabiać i po chwili byli pod stołem i biegali również z Emmą. Jack pochłonął się w rozmowie z wujkiem o jakiś wynalazkach. Nie miałam do której grupki się przyłączyć, więc słuchałam obu jednocześnie. Jako, że nauczono mnie robić dwie rzeczy na raz, nie było to takie trudne. Po dłuższej chwili przyszła mama Jack'a z wielkim talerzem ciepłej ryby.
 - Dzieciaki do stołu! Trzeba odmówić modlitwę przed rozpoczęciem jedzenia.
 Eustachy, Franek i Emma szybko zajęli swoje miejsca. Emma złapała mnie za rękę i zauważyłam, że wszyscy tak zrobili. Jack też podał mi dłoń. Trochę się zaczerwieniłam, ale również podałam mu swoją. Krąg się zamknął i odmówiliśmy modlitwę dziękczynną. Potem jeszcze każdy miał powiedzieć coś od siebie. Jack podziękował za wspaniały rok spędzony z rodziną, i że miał przyjemność poznać tak wspaniałą dziewczynę jak ja. Zarumieniłam się jeszcze bardziej. Teraz była moja kolej, ale miałam problem z pozbieraniem myśli.
 - Dziękuję, że mam przyjemność uczestniczyć z wami wszystkimi w ten wspaniały wieczór, i że było mi dane Was wszystkich poznać. Dziękuję zatem mojemu najwspanialszemu przyjacielowi, że mnie zaprosił.
 Kątem oka zauważyłam, że Jack też się zarumienił. Wszyscy uśmiechnęli się na moje słowa. Ostatni głos zajęła mama Jack'a.
 - W imieniu całej naszej rodziny dziękujemy, że przyszłaś do nas, Elso. Mam nadzieję, że będziesz się tutaj dobrze czuła, i że te święta zasadną Ci w pamięci.
 - Na pewno o nich nie zapomnę.
 Mama Jack'a uśmiechnęła się szeroko i skończyliśmy modlitwę. Wszyscy, dosłownie, rzucili się na jedzenie. Po chwili zostało tylko 5 kawałków ryby, więc jak wszyscy i ja sobie nałożyłam. Nigdy nie jadłam tak pysznej ryby. Po prostu niebo w gębie.
 - Jest pani świetną kucharką, pani Frost.
 - Dziękuję. Spróbuj jeszcze pierogów. Te robiła babcia Hilda. Też są pyszne.
 Nałożyłam zatem i pierogi. Pani Frost miała rację. Rewelacja! Zjadłam chyba po trochu wszystkiego ze stołu i wszystko było pyszne. Nigdy aż tyle nie jadłam. Tata mówił, że obżarstwo nie wypada księżniczce. Ale co z tego. Teraz go tutaj nie ma, a nawet jakby był, to zjadłby więcej niż ja. Potrawy były naprawdę znakomite. Dołączyłam się też do rozmowy z babcią Hildą i mamą Jack'a. Nie wiem nawet kiedy, ale zrobiło się już potwornie późno, tak, że zapomnieliśmy nawet o pasterce, która dawno minęła. Czas mijał w tak miłej atmosferze, że nikt nie zauważył jak upływa. Zorientowaliśmy się dopiero, gdy najmłodsi zaczęli marudzić, że chcą spać. Pora zbierać się do domu.
 - Dziękuję państwu za bardzo miłą gościnę. Życzę też, by każdy inny dzień mijał państwu w tak miłej atmosferze. Ja muszę iść już do domu, więc jeszcze raz: Wesołych Świąt!
 Wszyscy też życzyli mi wesołych. Poszłam się ubrać, bo pogoda za oknem była jeszcze bardziej mroźna.
 - Jack odprowadź Elsę do domu. Nie będzie się sama błąkała po tych ciemnych ulicach. - powiedziała pani Frost. Jack już i tak chwilę wcześniej wstał i pomógł mi założyć płaszcz. - A Tobie, skarbie, życzę by wszystko ułożyło się jak najpomyślniej i by spełniło się twoje, chociaż jedno, najskrytsze marzenie. Wesołych i spokojnych świąt!
 Podziękowałam serdecznie. Staliśmy w drzwiach, gdy podbiegła do mnie Emma i mnie mocno przytuliła. Wzruszyłam się, bo pod tym względem przypominała mi Anię. Bardzo mi jej brakowało. Odsunęła się i przetarła zaspane oczka. Była już bardzo zmęczona. Jack otworzył już drzwi i mieliśmy iść, jednak zatrzymał nas głos z pokoju.
 - Patrzcie państwo! Dzieciaki, stoicie pod jemiołą!
 Wujek Albert musiał dodać swoje 2 grosze. Ale miał rację. Jak wiadomo, gdy para stoi pod jemiołą muszą się pocałować. Taka jest tradycja... Podobno, gdy się tego nie zrobi to cały rok jest nieszczęśliwy. Jack widać, że był bardzo zawstydzony zaistniałą sytuacją. Ja zresztą też, co by nie powiedzieć. Stanęliśmy twarzą do siebie. Jack bardzo się zarumienił, był cały czerwony. Przysunęliśmy się i... Pocałowaliśmy się! To było dziwne uczucie, ale bardzo przyjemne. Wtedy poczułam, że Jack nie jest tylko moim przyjacielem. Jest kimś więcej. Nie jest tylko bratem, któremu mogę powiedzieć wszystko. To była cudowna chwila.
 Po chwili doszłam do wniosku, że nie jesteśmy tu sami i zaraz odsunęliśmy się od siebie. Wujek Albert zaczął gwizdać i jeszcze bardziej nas to zawstydziło. Jack był jeszcze bardziej czerwony niż wcześniej... Ja chyba zresztą też...


 - Dobra... Idziemy już... Dosyć tej szopki... - powiedział Jack i ponownie otworzył przede mną drzwi.
 Zimny podmuch wiatru podziałał na mnie odświeżająco. Szliśmy w ciszy. Żadne z nas się nie odzywało. Dalej bylibyśmy zawstydzeni tym, co się stało. Bardzo chciałam dowiedzieć się, co on o tym wszystkim myśli. Bałam się, że może nie poczuł tego co ja. Może nie będę mówić mu o swoich uczuciach? A może właśnie powinnam, by wiedzieć w ogóle na czym stoję? W końcu jest moim najlepszym przyjacielem. Kocham go, ale tylko jako brata. Tak... Tylko jako brata...
 Doszliśmy już pod zamek i każdy miał iść w swoją stronę. Wtedy przypomniałam sobie, że nie dałam Jack'owi prezentu.
 - Jack... To dla Ciebie!
 Bardzo się zdziwił. Chyba po prostu nie myślał, że dam mu jakiś prezent. Kiedy otworzył pudełko i zajrzał do środka, zatkało go.
 - A-ale t-to... - nie mógł wykrztusić słowa. - T-to j-jest... Nie... Nie wierzę... J-ja nie mogę t-tego przyjąć...
 - Ależ oczywiście, że możesz! To prezent! A prezentów się nie oddaje.
 - A-ale musiało to kosztować fortunę! - wykrzyknął.
 - Nieważne, ile to kosztowało. Najważniejsze czy Ci się podoba...?
 - Podoba?! To chyba za słabe określenie. Jest rewelacyjny! Dziękuję! - zaraz założył zegarek na rękę i cały czas mu się przyglądał. Widziałam zachwyt w jego oczach. To mi wystarczyło.
- Muszę już iść... - powiedziałam niechętnie. Na pożegnanie pocałowałam go w policzek. - Mam nadzieję, że do jutra!


 - T-tak... Do jutra... - powiedział zaczerwieniony po same uszy. - Wesołych świąt!
 - Wesołych!
 Ten dzień można zaliczyć do szczególnie udanych. Święta nie były takie nudne jak przypuszczałam. Były jedyne w swoim rodzaju i byłam pewna, że ich nigdy nie zapomnę.

sobota, 10 stycznia 2015

Rozdział 6, czyli 12 (nie)najgorsze urodziny

  Tydzień minął dość szybko. Koszmary? Trochę osłabły, ale dalej były.
  Dzisiaj były moje urodziny. Pierwsze w mojej "klatce". Całą noc w zasadzie nie spałam. Rzucałam się z boku na bok. Może zdrzemnęłam się na parę chwil, ale zaraz obudziłam. Bałam się dzisiejszego dnia. Może powinnam traktować go jak każdy inny, ale miałam zejść do jadalni i zjeść z rodzicami śniadanie.
  Nagle ktoś zapukał do drzwi.
  "Księżniczko! Wiem, że jest wcześnie, ale dzisiaj miałem Ciebie tak wcześnie obudzić. Król i królowa będą Cię oczekiwać za 20 minut w jadalni" - powiedział za drzwiami Kai.
  Tak zatem zaczął się ten wyczekiwany dzień. Od samego początku chciałam, by się skończył. Wstałam natychmiast i poszłam się ubrać. Założyłam sukienkę, którą dostałam na zeszłe urodziny. W szufladzie wyszukałam te koszmarne śnieżnobiałe rękawiczki. Dawno ich nie nosiłam. Przy Jack'u ich nie potrzebowałam. Przy nim czułam się swobodnie. Nie musiałam zachowywać się jak księżniczka. Byłam przy nim sobą. Teraz szłam do rodziców i musiałam założyć kajdanki. Moja moc musiała się uciszyć. Podeszłam do toaletki i uczesałam włosy. Zaplotłam je w warkocz i założyłam opaskę, bo niesforne kosmyki zawsze potrafiły znaleźć sposób by wyjść i zepsuć efekt mojej pracy. Przejrzałam się jeszcze w lustrze. Wyglądałam jak obca osoba. Moja twarz była smutna, blada i jeszcze miałam te koszmarne rękawiczki... Nie mogłam jednak nic na to poradzić.
  Miałam już niewiele czasu więc otworzyłam drzwi i wyszłam na korytarz. Przed drzwiami dalej stał Kai.
  - To dla Ciebie. Wszystkiego najlepszego z okazji 12 urodzin. - dał mi prezent, uśmiechnął się i poszedł do swoich obowiązków.
  Kai zawsze był świetnym poddanym. Otworzyłam szybko prezent, a w środku były czekoladki o wszystkich smakach. Uwielbiam je! Jednak według taty nie powinno się jeść słodyczy. Ale kto mógłby się dowiedzieć? Wróciłam do pokoju i odłożyłam pudełko na biurko. Wrócę i zjem je później. Teraz spieszyłam się do rodziców. Ponownie wyszłam z pokoju i zamknęłam je na klucz. Pobiegłam czym prędzej do jadalni. Znajdowała się ona na parterze, więc musiałam jeszcze zejść schodami. Słońce jeszcze nie wzeszło i na korytarzu było ciemno. Znałam tą drogę na pamięć i po chwili byłam na miejscu. Otworzyłam drzwi i moim oczom ukazał się strasznie długi stół z mnóstwem krzeseł. Na samym końcu, w tak zwanym "królewskim miejscu" siedział tata, a po jego prawej stronie mama. Byli pogrążeni w rozmowie, ale usłyszeli dźwięk otwieranych drzwi i spojrzeli na mnie. Mama patrzyła z czułością, ale od taty czułam jakiś chłód. Nie chciałam iść dalej. Wolałam wrócić do pokoju i chciałam, by Jack też tam był.
  - Chodź córeczko. Usiądź koło nas. - powiedział tata chłodnym głosem.
  Najgorsze było to, że moje miejsce było po taty lewej stronie, niestety nie mamy, jak Ani. Podeszłam wolnym krokiem na swoje miejsce i usiadłam na, za wysokie dla mnie, krzesło. Byłam spięta i chciałam jak najszybciej zjeść to śniadanie i uciec. Mama uśmiechała się do mnie. Tata najpierw spojrzał na moje dłonie. Jak upewnił się, że są na nich rękawiczki trochę się uspokoił. Nie zmieniło to jednak atmosfery. Ta była tak gęsta, że nożem można ją było krajać.
  - Kochanie! Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! - powiedziała radośnie mama, która widać, że chciała rozluźnić atmosferę. - Proszę skarbie. To dla Ciebie.
  Wzięłam od mamy maleńki prezent. Papier był różowy w brązowe misie. Do tego czerwona kokarda. Rozwiązałam ją i zdjęłam wieko. W środku znajdowały się małe kolczyki w kształcie śnieżynek. Były naprawdę urocze. Zaraz je założyłam i widziałam uśmiech na twarzy mamy.
  - Dziękuję. Są piękne.
  - Dobrze. Teraz moja kolej, jak widzę. - powiedział tata głosem bez emocji.
  Dostałam od niego prezent. Był w szarym papierze i z białą kokardą. Otworzyłam go i w środku ujrzałam zielone rękawiczki. Naprawdę? Czemu się tak uwziął z tymi rękawiczkami?
  - Mam nadzieję, że się przydadzą. - dalej mówił bez cienia uśmiechu. Dlaczego? - Pamiętaj, że musisz je nosić.
  - William, daj jej spokój. Ona jest duża i wie co ma robić.
  - Gdyby wiedziała to wszystko byłoby jak dawniej.
  - Ale to nie jest jej wina. Przecież wiesz, że to był wypadek. - mama starała się mnie bronić.
  - Ale skoro Elsa jest duża, to musi ponieść konsekwencje swoich czynów. Nawet tych nieświadomych.
  - Ona nie jest jeszcze dorosła William. Odpuść. Szczególnie dzisiaj, skoro ma urodziny. - zamknęła sprawę mama.   Tata nie chciał odpuścić, ale dał za wygraną.
  - Poproszę śniadanie - zawołał w stronę kuchni.
  Przyszły kelnerki i podały nam pyszne jedzenie. Byłoby pyszne, gdybym nie straciła apetytu. Szkoda, bo dostałam pyszne naleśniki z czekoladą. Jednak wiedziałam, że nic nie przyjdzie mi przez gardło.
  - Dziękuję. - wstałam od stołu. Rodzice byli ewidentnie zdziwieni. - Nie jestem głodna. Smacznego.
  I wyszłam. Tak po prostu. Czułam na plecach świdrujący wzrok taty. Usłyszałam też westchnienie mamy i cichy szloch. Nie chciałam żeby tak wyszło, ale nie mogłam tego wytrzymać. Teraz jest pewnie jeszcze gorzej, ale mnie tam nie ma. Czułam, że coś mnie pcha w stronę pokoju. Wręcz tam wbiegłam i zamknęłam za sobą drzwi. Chciałam iść spać, by zakończyć ten okropny dzień. Siedziałam jednak dalej oparta o drzwi i zaczęłam płakać. Dlaczego? Bo ten świat jest niesprawiedliwy. W sumie nic ani nikt sprawiedliwy nie jest.
Puk, puk, puk.
  "Elsa? Jesteś tam?"
  Nie nie nie. Nikogo tutaj nie ma. Ania proszę idź sobie! Tak chciałam powiedzieć. Jeszcze ona musiała przyjść. Dlaczego?
  "Elsa! Mam dla Ciebie prezent. Proszę. Musisz jednak wyjść z pokoju."
  Sprytna dziewczynka. Co by nie powiedzieć.
  "No proszę! Nie zamykaj się tam. Dlaczego tak jest? Jesteśmy siostrami! Odpowiedź coś... Proszę..."
  W jej głosie słyszałam płacz. Byłam jeszcze bardziej przybita. Zaczęłam niestety bardziej płakać. Na szczęście bezgłośnie.
  "Elsa... Proszę odezwij się..."


  Wiedziałam, że siedzi pod drzwiami. Nieraz już tak robiła, ale teraz bolało mnie bardziej niż wcześniej. Płakałyśmy obie. Osobno. A mogłybyśmy być razem... Kocham ją, a ona mnie. Bardzo chciałam ją przytulić i otrzeć jej łzy. Chciałam by było jak dawniej...
  Usłyszałam jakiś głos. Dochodził z korytarza. Ania wstała i odeszła od drzwi.
  "Wujek Harold i ciocia Cindy!"
  Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Przyjechali wujkowie z Corony! Pamiętali, że mam urodziny! Na pewno tata ich nie zapraszał, ale jak widać wcale nie potrzebowali zaproszenia. Może jednak moje urodziny nie będą do niczego. Z wujkami zawsze miałam świetny kontakt. Chyba nawet lepszy, niż ze swoimi rodzicami, a przynajmniej z tatą. Ciocia Cindy była zupełnym przeciwieństwem taty. Nie była taka sztywna i uparta jak on. Potrafiła bawić się z dziećmi i można było porozmawiać z nią o wszystkim. Nigdy z ciocią nie było nudno. Podobnie było z wujkiem, tylko, że był on mniej bezpośredni. Uważałam, że dobrana była z nich para. Szkoda tylko, że ich córka została porwana... Miałaby świetnych rodziców.
  Bardzo chciałam, by moi rodzice pozwolili mi się z nimi pobawić. Bałam się, że nie będzie to jednak możliwe. Dlaczego? Przecież moja moc nie jest aż tak straszna i nawet umiem ją opanować, tylko wystarczą przyjemne myśli i zabawa. Wtedy wszystko idzie z górki. Rodzice chyba we mnie nie wierzą. W końcu skąd mogą wiedzieć, że mam wspaniałego nauczyciela?
  "Słonko Ty moje. Powiesz mi gdzie jest twoja siostra? Mamy dla niej prezent na jej urodziny. Bardzo chcemy się z nią zobaczyć" - to ciocia. Miała bardzo ciepły głos.
  "O-ona jest w swoim pokoju..."
  "W swoim pokoju?! Myślałam, że mieszkacie razem..."
  "Widzisz ciociu... Wszystko się ostatnio pozmieniało..."
  W Ani głosie był okropny smutek. Nie mogłam nic na to poradzić. Nie wiedziałam jak jej pomóc, a przy okazji sobie. Ciekawa byłam co o wizycie wujków myśli tata. Jakbym przeprowadziła go myślą. Przeszedł on i mama.
  "Co Wy tutaj robicie?!" To był tata. Słychać aż było, że był zły, ale też zdziwiony.
  "Jak widać przyjechaliśmy. Do naszej cudownej jubilatki i jej siostry." - powiedziała ciocia radośnie, ale z lekką nutą zdziwienia na reakcję taty. Jej też się to nie podobało...
  "Aniu, idź do swojego pokoju." - powiedział chłodno tata - "A my chodźmy do jadalni. Tam porozmawiamy."
  Słyszałam jeszcze protesty Ani i kroki. Zostawili mnie samą. Wiedziałam, że do mnie nie wrócą. Zostałam sama. Znowu.
  Nie wierzyłam, że tak mają wyglądać moje 12 urodziny. Dlaczego ciągle podkreślam tą liczbę? Tutaj, w Arendelle, 12 lat to już zakończenie dzieciństwa i wejście w wiek nastolatka. Wtedy rodzice, dla córek oczywiście, zaczynają szukać kandydatów na męża. Dla księżniczek tym bardziej. Ma być oczywiście z wysoko ustawionej rodziny, a najlepiej książę, z innego państwa, by połączyć losy i szlaki handlowe państw. Dla mnie jednak nie to jest najważniejsze. Od tego czasu sama mogę wybierać, czego chcę się uczyć, a czego nie. Oczywiście, nie tak zupełnie, ale mam na to już jakiś wpływ. Bardzo mi na tym zależy, bo jakoś niekoniecznie obchodzi mnie medycyna. Znaczy, podstawy są ważne, ale więcej nie potrzebuję. Tak samo jest z fizyką. Nie rozumiem jej kompletnie, ale zdałam na celujący w zeszłym roku, bo przesiadywałam całe noce nad książkami. Miałam zamiar wybrać astronomię, geografię i oczywiście historię. Historia może nie jest za ciekawa, ale ważna dla księżniczki. Inne wybiorę później jak dostanę cały wykaz przedmiotów.
  Nie było to wtedy ważne. Dlaczego wszyscy sobie poszli? Zostawili mnie samą w moje własne urodziny. Dlaczego mi to robią? Byłam kompletnie załamana. Nie wiedziałam, co mam robić, by wszystko było jak dawniej. Bardzo mi tego brakowało. Zabawy z Anią, nawet ciągle zajętej przez nią łazienki, ale najbardziej dawnego taty. Od czasu wypadku zmienił się nie do poznania. Bardzo mnie to bolało... Szczególnie, że zawsze chciałam mieć idealną rodzinę i idealne życie. Jak bajkach, jakie mama czytała mi na dobranoc. Moja "bajka" niestety nie wyglądała tak pięknie i kolorowo. Byłam tym faktem bardzo przybita. Położyłam się na łóżko i zaczęłam płakać. Wszystko było takie trudne...
  - Dzień dobry, moja mała jubilatko! - Jack wszedł przez tunel. Nie widziałam go, ale po głosie słychać było, że jest szczęśliwy. Szybko, jednak zmienił się ton jego głosu... - Hej! Co się stało?
  Nie byłam wstanie nic powiedzieć. Moja twarz leżała w poduszce, a łzy zaczęły płynąć jeszcze szybciej.
  - Ciii... Już dobrze... Jestem tutaj... - natychmiast znalazł się przy mnie i utulił, jak kiedyś tata.
  Nie musiał zadawać pytań. Wiedział o co chodzi, a nawet jak nie do końca, to nie było mu to teraz potrzebne. Jack należał do mojej bajki. Był taką osobą, która jest jedyną pozytywną rzeczą w moim szarym życiu. Dałam radę powstrzymać łzy. Byłam dumna, że się udało. Chciałam z nim porozmawiać, a becząc raczej się nie da. Jack zauważył, że się uspokoiłam.
  - Słuchaj, moja mała księżniczko... - trochę się odsunął. - Z okazji twoich urodzin... No, cóż... Mam dla Ciebie prezent...
  Sięgnął do kieszeni i wyjął małe, trochę zgniecione zawiniątko z czerwoną kokardką. Wzięłam je do ręki. Powoli rozwiązałam kokardę i zdjęłam papier. W środku było "coś" w niebieskim i białym kolorze. Jego główną część stanowiło jakby kółko, z wyrobioną z szydełka, dużą śnieżynką. Wokół znajdowały się też miniaturki tej dużej i koraliki.
  - To łapacz snów. - wtedy dopiero rozpoznałam ten kształt. Czemu nie od razu? - Sam go zrobiłem. Miałem Ci co dać już tydzień temu, ale zostawiłem go w domku i zapomniałem o nim kompletnie. A teraz złożyła się okazja...
  To było urocze. Nie wiedziałam co powiedzieć. Wiedziałam, że od teraz koszmary nie będą mnie nawiedzać.
  - Koszmary powinny zniknąć... - tym bardziej upewnił mnie w swoim przekonaniu.
  - Wiem o tym...
  Uśmiechnął się promiennie. Zdałam się na odwagę opowiedzieć mu o dzisiejszym dniu, bez żadnego załamania głosu czy uronionej łzy. Ledwo skończyłam opowieść i usłyszeliśmy pukanie.
  "Księżniczko! To tylko ja. Mogę wejść na chwilę?" - to był Kai.
  Podskoczyliśmy jednak oboje, jakbyśmy zrobili coś zakazanego. W sumie tak było. Jack'a nie powinno tu w ogóle być! Szybko schował się do szafy. Opanowałam emocje i mogłam bez żadnego problemu otworzyć drzwi.
  - Proszę, Kai, wejdź.
  Kai wszedł z wielkim tortem, w białych i niebieskich barwach, z zapalonymi 12 świeczkami.
  - Zanim zaśpiewam "Sto lat", każ temu chłopakowi wyjść z szafy, bo się jeszcze tam udusi.
  Stałam jak sparaliżowana. Wiedział?! Ale jak?! Przecież staraliśmy się ukrywać naszą znajomość... Jack wyszedł z szafy, na jego twarzy widać było zakłopotanie.
  - Ale skąd wiedziałeś? - nie wytrzymałam. Musiałam zapytać.
  - Nic się przede mną nie ukryje. - zrobił tajemniczą minę. Zaczęłam się go trochę bać... - Tak naprawdę to kiedyś przechodziłem obok i usłyszałem kawałek rozmowy. Oprócz niego, też inny głos niż panienki i domyśliłem się, że ma Pani gościa. Raz wszedłem, ale panienki nie było i w sumie na szczęście, bo chwilę po tym król chciał się z panienką widzieć, ale powiedziałem, że śpisz. Nie musicie się martwić, nikomu nic nie powiem.
  Odetchnęłam z ulgą. W sumie nawet lepiej, bo gdy wyjdę nie będzie wielkiego przestrachu, że zniknęłam.
  - Księżniczko, dmuchaj świeczki, bo cały tort spłonie.
  Zaczęli śpiewać "Sto lat", a ja zastanawiałam się nad życzeniem. W końcu tylko raz do roku ma się taką okazję, a te życzenia podobno się spełniają. Chciałam, by wszystko wróciło do normy. To było moje życzenie. I 12 świeczek w oka mgnieniu zgasły. Kai pokroił tort i dał każdemu po kawałku. Był naprawdę pyszny. Jagodowo-śmietankowy. Mmm... Pycha! Kai szybko się ulotnił, gdyż jak zwykle miał dużo obowiązków. Kochany jest. Dlatego jest najlepszym służącym pod słońcem.
  - Dobrze wyszło, co? - to pytanie niespodziewanie zadał Jack, wyrywając mnie z rozmyślań.
  - Tak. Dobrze wyszło.
  Ten dzień nie był taką katastrofą, jak myślałam na początku. Cieszyłam się z niego. Chyba śmiałam się wtedy, najbardziej od nieszczęśliwego wypadku.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Rozdział 5 i moja pierwsza ucieczka z domu...

  Obudziłam się z wrzaskiem. Sen był gorszy niż sądziłam na początku. Król Cienia zauważył, że "zwykłe" koszmary mnie nie straszą. Podgrzał więc nieco atmosferę. Spełniły się w nim moje najgorsze obawy. Widziałam śmierć wszystkich bliskich. Ani, mamy, taty i Jack'a. Zostałam sama w wielkim zamrożonym pokoju. A wszyscy z zewnątrz krzyczeli, jaką ja jestem królową, skoro zabiłam tyle osób. I na moich rękach była krew moich ofiar... Później widziałam jak wszyscy mieszkańcy napadają zamek i... Ciemność. Ból. Pustkę. To straszne uczucie... Nie chcę więcej tego przeżywać. W realnym świecie już naprawdę mi wystarczy.
  Dzisiaj jednak nikt do mnie nie przyszedł. Nie chcieli sprawdzić jak się czuję i czy w ogóle żyję. Tata musiał być na mnie naprawdę zły. A mama... Pewnie by przyszła, ale tata jej zabronił.
  Czułam się dzisiaj lepiej i mogłam już wstać. Rana na piersi już mnie tak nie bolała. Bardziej serce. Czułam, że jest złamane...
  Wiedziałam, ze dziś raczej nikt nie odwiedzi. Miałam pewien pomysł, ale żeby co zrealizować musiałam poczekać na Jack'a. Na szczęście nie musiałam długo czekać. Tak cieszyłam się, że przyszedł. Jak przeszedł przez dziurę w ścianie to zaraz go przytuliłam. Widać, że zdziwiło go to bardzo. Nigdy go nie dotykałam. Jednak po chwili odwzajemnił uścisk.
  - Musisz mi pomóc. - powiedziałam jak się już od niego odsunęłam.
  - Hm... Zależy w czym... - powiedział wesoło.
  - Chciałabym wyjść choć na chwilę z pokoju. Najlepiej do ogrodu. Porzucać się śnieżkami, pojeździć na łyżwach... Proszę... Ja już dłużej nie wytrzymam w tym pokoju... - zaczęłam go błagać. Ile można siedzieć w pokoju, w łóżku... Dobrze, że mogłam już wstać, bo zaczęłabym już naprawdę wariować.
  - Wyczarujesz śnieg? Teraz? Na dworze? W zamkowym ogrodzie? Nie wiem czy to jest dobry pomysł... Przecież nie chcesz chyba, żeby Cię ktoś zobaczył, a tutaj będziesz mieć spore szanse.
  - T-to co mam zrobić? - rozpłakałam się. Mam dość siedzenia w tej dziurze. Potrzebuję świeżego powietrza. - P-proszę... Ja chcę stąd wyjść...
  - Ej! Nie płacz już! - podał mi chusteczkę. - Pokażę Ci jedno fajne miejsce, ale ty nie możesz go nikomu pokazać.
  - N-naprawdę?
  - Miałbym Ci kłamać? - uśmiechnął się promiennie.
  Bałam się bardzo, bo jakby nie patrzeć to ucieczka z domu. Ale to nie dom tylko więzienie. Jack otworzył tajemne przejście i przeszedł przez nie. Całkowicie zniknął w ciemnej dziurze. Nagle ukazała się jego ręka zachęcająca do wyjścia. Wahałam się dalej. A jak ktoś przyjdzie do pokoju i mnie nie zastanie? Jestem księżniczką i powinnam zawsze postępować według odgórnych zasad. Ale jak mam poznać świat w swoim pokoju? Gdybym była zwykłą księżniczką moje życie byłoby inne. Gdybym była zwykłą dziewczyną też byłoby inne. Jednak nie jestem zwykłą księżniczką ani dziewczyną. Będę zatem postępować według własnych zasad. Chcę postępować według własnego sumienia. Chwyciłam Jack'a za rękę i weszłam w ciemność.
  Myślałam, że znowu znalazłam się w swoim mrocznym koszmarze. Nieważne czy miałam zamknięte czy otwarte oczy - nie było różnicy. Czułam też chłód i lekki wiatr. Bałam się. Naprawdę się bałam.
  - Spokojnie. Jestem tu z tobą. - powiedział Jack ciepłym głosem i złapał mnie za rękę.
  Poczułam się o niebo lepiej. Nie byłam sama. Zrobiło mi się też zdecydowanie cieplej. Jack zapalił latarkę. Szliśmy w jakimś tunelu. Wydawał mi się bez końca. Dobrze, był przy mnie, bo inaczej na pewno bym się zgubiła. Ściany były chropowate i niczym się nie wyróżniały. Wiedziałam jednak, że wystarczyło w jakimś miejscu popchnąć i otwierało się przejście do jakiegoś pomieszczenia. Zaczęłam się zastanawiać, ile ja jeszcze nie wiem o swoim własnym domu. Ukryte przejścia, ludzie podkradający jedzenie w kuchni, nawet mama, która też ma moc. Ale teraz to nie było ważne.
  Jack prowadził dalej wąskim korytarzem. Nagle się zatrzymał. Zauważyłam, że jest tam jakiś żółty znak. Zapewne sam go narysował, by wiedzieć gdzie jest wyjście. Dotknął tego właśnie miejsca i ściana przesunęła się ukazując rażące światło. Przez chwilę nic nie widziałam, ale gdy tylko odzyskałam ostrość ujrzałam wspaniały widok.


  Rozpościerała się przed nami wspaniała polana usiana mnóstwem różnokolorowych kwiatów. Czułam ich piękny zapach. Do uszu docierał dźwięk śpiewu ptaków a w oddali także szum morza. Poczułam się wolna! Po raz pierwszy w życiu. Nikt mi nie mówił co mam robić a czego nie. Mogłam robić to, na co miałam ochotę. Zdjęłam buty. Stopy dotykały świeżej zielonej trawy. Była ona taka miękka jak gruby dywan. Zaczęłam biec. Poczułam wiatr we włosach i świszczał mi w uszach. Biegałam, skakałam, zrobiłam nawet gwiazdę. Wreszcie nikt mnie nie kontrolował. Położyłam się na trawie i zamknęłam oczy. Czułam te piękno całą sobą. Nie mogłam uwierzyć, że odważyłam się uciec z domu. Dalej był to dla mnie szok. Ale czułam się szczęśliwa i wolna. Do rodziców wrócę wieczorem. Nie opuszczam przecież domu na zawsze. A teraz zaczęłam się cieszyć tą cudowną chwilą.
  Nagle piękne słońce przesłonił cień. Otworzyłam oczy i uświadomiłam sobie, że nie jestem tu przecież sama. Jednak Jack to był ktoś, kogo się nie wstydziłam. Był moim najlepszym i w zasadzie jedynym przyjacielem.
  - Jeju... A-ale jesteś szybka... - wysapał - N-nie mogłem za tobą nadążyć...
  Zmęczony położył się obok i próbował złapać oddech. Trochę to trwało, ale wreszcie się unormował.
  - To co? Masz jeszcze siłę jeździć na łyżwach? - zapytał.
  - Pewnie! Coś u ciebie słabo z kondycją. - odpowiedziałam dziarsko. - To była dopiero rozgrzewka.
  Zrobił kwaśną minę, jakby był już naprawdę zmęczony, ale wstał i podał mi rękę. Chwyciłam ją i podniosłam się. Chwilę zakołowało mi się w głowie, ale zaraz wszystko wróciło do normy. Jack wskazał drogę, w którą stronę mieliśmy iść. Była to dość ponura dróżka z wysokimi iglakami, które zasłaniały błękitne niebo. We dwójkę szło się zapewne lepiej niż w pojedynkę. Po chwili wahania z mojej strony ruszyliśmy we wskazanym kierunku.
  Kocham łyżwy. Niestety zawsze musiałam czekać cały rok, by znowu uprawiać ten sport. Dzięki Jack'owi było to możliwe nawet teraz. Bardzo cieszyłam się, że udało się wyjść z zamku, bo tam już nigdy nie będzie to możliwe.
  - Wszystko ok? - Jack miał zmartwioną minę. - Posmutniałaś...
  - Tak... Po prostu zamyśliłam się. - widać, że ta odpowiedź mu nie wystarczała. - Ech... Smutno mi, bo mój dom nie jest taki jak kiedyś. I nigdy już nie będzie. Nie zrobię już lodowiska w sali balowej ani nie porzucam się tam też śnieżkami. Nigdy nie użyje tam swojej mocy. A rodzice nie będą tacy jak kiedyś...
  - Wszystko się zmieni. Zobaczysz. Nawet szybciej niż się obejrzysz. - powiedział i przytulił się do mnie. - Może nie będzie już tak samo, ale skąd wiesz, że nie będzie lepiej? Świat zawsze potrafi zaskoczyć. Musisz wziąć los w swoje ręce a wszystko będzie możliwe.
  Bardzo cieszyłam się, że był że mną. Bez niego nie dałabym sobie rady. Po tym nieszczęśliwym wypadku zaczęłam rozpadać się na kawałki a on potrafił posklejać mnie z powrotem.
  - To tu. - powiedział wyrywając mnie z rozmyślań.
  Przed nami ukazała się piękna dolina otoczona zielonymi iglakami. W jej centrum znajdowała się rzeka, której brzegi były bardzo od siebie oddalone, przez co była ona bardzo szeroka. Woda błyszczała się jak diamenty w słońcu. Oprócz rzeki były tu też drzewa i kwiaty oraz mały domek.
  - To moja mała dolinka. Znalazłem ją i przychodzę tutaj by pobyć trochę sam. Ale Ty jesteś moja przyjaciółką, tak jakby trochę częścią mnie, więc możesz tu przychodzić kiedy zechcesz. - powiedział. - A ten domek, który widzisz to sam go zbudowałem.
  Byłam pod wrażeniem. Jack naprawdę potrafił mnie zaskoczyć. To było miłe, że uznawał mnie za przyjaciółkę. Wiedziałam od teraz na pewno, że zawsze mogę liczyć na jego wsparcie.
  - Dziękuję, że jesteś ze mną. I potrafisz mnie zrozumieć. Jesteś moim najlepszym przyjacielem. - powiedziałam i przytuliłam się do niego. Odwzajemnił uścisk.
  - Ja też Ci dziękuję. - tu mnie lekko zaskoczył. Za co może mi niby dziękować? Przecież nic nie zrobiłam a wręcz mogłam zaszkodzić. - Przy tobie czuję się sobą i mam się komu wygadać. Chyba jako jedyna nie uważasz mnie za obłąkanego. I po prostu mnie słuchasz. I nie odwróciłaś się ode mnie.
  Uśmiechnęłam się promiennie. Nie wiedziałam, że swoją osobą potrafiłam jeszcze komuś sprawić radość. Ostatnio na swojej drodze niszczyłam wszystko, ale jednak potrafiłam coś zbudować. I zbudowałam prawdziwą przyjaźń między mną a Jack'em. Mam nadzieję, że nic tego nie zburzy.
  - To co? Zrobimy zimę w ten piękny słoneczny dzień? - zapytał wesoło Jack.
  - Myślałam, że już nie zapytasz. - odpowiedziałam z uśmiechem na twarzy.
  Nie wiedziałam jednak jak zacząć. Postanowiłam, że pierwsze co powinnam zamrozić to rzeka. W końcu to na niej będziemy jeździć. Po chwili rzeka już stała cała zamarznięta. Biała stała się też trawa i kwiaty wokół. Drzewa były całe oblodzone. Płatki śniegu błyszczały w czerwcowym słońcu. Dolina wyglądała zupełnie inaczej, ale też pięknie. Widziałam ją teraz w zimowej odsłonie. Cała biała i niebieska. Wyglądała magicznie. Jak nie z tego świata. Powietrze pachniało teraz świeżością i chłodem. Wzięłam jednak cieplejsze ubranie przez co nie było mi zimno. Nagle nie wiem skąd nawet dostałam śnieżką.


  - Jack! - krzyknęłam. - Pożałujesz tego!
  Także rzuciłam śnieżkę. Tak właśnie zaczęła się nasza bitwa śnieżna. Biegaliśmy i rzucaliśmy tymi białymi kulkami gdzie popadnie. W końcu padliśmy na śnieg bez tchu. To była świetna zabawa. Potem robiliśmy orły na śniegu. Jack'a "aniołki" wyglądały śmiesznie, bo zawsze jak wstawał jakoś "przypadkiem" podeptał jego głowę i miały one czasami różki a innym razem jakieś dziwne nosy jakby były bałwanem. Potem naszła nas ochota na zbudowanie największego bałwana świata. Tutaj przydała się oczywiście moja moc. Bałwan miał chyba 5 metrów wysokości i wyglądał trochę strasznie. Jack trochę go poprawił i był o niebo lepszy. Miał teraz przyjazny wyraz twarzy, ale lepiej było go nie wkurzać, bo zawsze mógł zachować się jak wojownik. Dopiero teraz zauważyłam, że byliśmy cali przemoczeni.
  - Jack. Musimy się przebrać i osuszyć, bo będziemy chorzy. - spojrzał na mnie i też poczuł przejmujący chłód.
  - Faktycznie... W takim razie serrrdecznie zapraszam Cię do mojego domku. - powiedział szarmancko i poszliśmy w stronę domku.
  Ten znajdował się na drzewie, więc trzeba się było wejść dość wysoko. Gdy znaleźliśmy się już na górze Jack otworzył drzwi do swojego małego królestwa. Moim oczom ukazał się dosłownie mały domek. Było tutaj drewniane łóżko z kolorową pościelą, szafa, stół z nakryciem, 3 krzesła i jeszcze nie wiem jakim cudem kominek. Jack szybko w nim napalił i po chwili zrobili się ciepło. Zauważyłam też 2 okna z oszronionymi teraz szybami. Było tutaj bardzo przytulnie. Nie mogłam uwierzyć, że na tak małej przestrzeni może się zmieścić tyle rzeczy.
  - Słuchaj. W szafie są twoje rzeczy. Przebierz się. Spokojnie ja wyjdę. Jak skończysz to mnie zawołaj. Też nie chce zachorować. - poinstruował mnie i wyszedł.
  Rzeczywiście w szafie na wieszaku były moje rzeczy a obok leżała moja torba. Szybko się przebrałam i powiesiłam mokre rzeczy nad kominkiem. Zawołałam Jack'a. On wrócił też przebrany i również powiesił mokre rzeczy nad kominkiem obok moich. Usiadłam do stołu a Jack przyniósł bułki i powiesił nad kominkiem czajnik z zamrożonym lodem, który szybko się rozpuścił.
  - Sam to wszystko zrobiłeś?
  - Tak... Widzisz... Kiedyś chodziłem sobie po lesie i zgubiłem się. Nie wiedziałem zupełnie gdzie jestem. Znalazłem się na tej pięknej polanie. Niestety zaczęło się już ściemniać i nie mogłem znaleźć drogi powrotnej do domu. Usłyszałem wyk wilków i strasznie się bałem. Szybko wdrapałem się na drzewo i na nim przespałem całą noc. Rano jak się obudziłem zauważyłem, że nade mną jest jakiś dach z drewna. Spojrzałem w dół a były tam jakieś małe kamienne istoty. Powiedziały, że zauważyły mnie i chciały mi pomóc. Podobno w nocy hulał porywisty wiatr a one przykryły mnie i zainstalowały ten dach. Pokazały mi drogę powrotną do domu. Odpowiedziałem mamie o mojej przygodzie i dowiedziałem się, że te istoty to trolle. Czasami chodzą po lesie i pomagają zagubionym osobom. Wróciłem następnego dnia do tego miejsca i dach wisiał dalej. Postanowiłem, że zbuduję tutaj domek i jakoś tak to wygląda. Trolle odwiedziły mnie jeszcze raz, ale już ostatni, i zainstalowały ten piękny kominek. Sam nie wiem jak działa, ale to ich magia. Dalej męczyłem się nad tym domkiem, ale efekt jest zadowalający.
  Byłam pod wielkim wrażeniem. Ja w życiu nie zrobiłabym czegoś podobnego. To było piękne. Stworzyć swój własny świat swoją własną pracą. To na pewno było bardzo wyczerpujące, ale efekt... Efekt nie był tylko zadowalający. Był olśniewający. Dopiero teraz zauważyłam, że każda deska tego domku miała wyżłobione małe śnieżynki. Każda była inna. Drzwi były na dodatek pomalowane różnokolorowymi barwami w tutejsze wzory. To było cudowne...
  - Dziękuję. - powiedziałam, a na jego twarzy widziałam zaskoczenie. - Dziękuję, że mi to pokazałeś. Twój wspaniały świat. I że mogę być jego częścią.
  Byłam wzruszona. Wspaniale jest mieć takiego przyjaciela. Nie wiem czym sobie zasłużyłam, ale był to najpiękniejszy prezent jaki mogłam sobie wymarzyć.
  - To co? Idziemy pojeździć? Niedługo musimy wracać, jeżeli nie chcesz by myśleli, że zaginęłaś.   Tymi słowami obudził mnie jak z najpiękniejszego snu. Rodzice... Wtedy przypomniało mi się, że Jack opowiadał o trollach. I ta okropna noc... Moja mała Ania...
  - Jeju... Przepraszam... Nie chciałem... Nie płacz... Proszę...
  Jednak już było za późno. Łzy pociekły mi po policzkach i nie mogłam ich zahamować.
  - Ci... Już spokojnie... - zaczął mnie uspokajać i mnie przytulił.
  Poczułam, że jednak wszystko się jakoś ułoży. Dlatego, że nie jestem sama. Cały mój smutek zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
  - Idziemy pojeździć? - powiedziałam wesoło.
  Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. Zaskoczyła go moja nagła zmiana nastroju. Mogłabym przysiąc, że w jego wzroku widziałam jakiś niebieski błysk, ale to mogła to być tylko gra światła.
  Szybko zeszliśmy z drzewa i pobiegliśmy nad zamarzniętą rzekę. Użyłam swojej mocy by lód był jeszcze grubszy. Tak na wszelki wypadek. I stworzyłam nam piękne łyżwy. Jak tylko weszłam na lód wiedziałam, że to moje miejsce. Zaczęłam tańczyć, wykonywać piruety i jeździć z zawrotną prędkością. Jack stał w miejscu jak słup soli. Wykonał jeden "krok" i wywalił się. Zaraz do niego pojechałam i pomogłam mu wstać. Jechaliśmy potem razem i całkiem nieźle nam szło. Jednak słońce zaczęło już zachodzić za horyzontem. Trzeba się zbierać.
  - Muszę już iść. - powiedziałam niechętnie.
  - Pójdę z tobą. Nie znasz jeszcze drogi.
  Zjechaliśmy na twardy ląd i rozmroziłam nasze łyżwy i tą cudowną polanę. Wzięłam jeszcze swoje rzeczy i poszliśmy żwawym krokiem w stronę zamku. Spacer minął szybko i zaraz byliśmy już pod murami mojej klatki. Jack znalazł odpowiednią cegłę i otworzyło się ciemne przejście. Weszliśmy tam i ponownie zaświeciła się latarka. Szliśmy w tym półmroku dość długo, albo ja po prostu nie umiem za bardzo oceniać czasu. Nagle Jack się zatrzymał. Oświetlał w jednym miejscu ścianę i zauważyłam, że jest tam napis czerwoną kredką "Pokój Elsy". Wzruszyłam się. Jack naciskał cegłę w tym miejscu i ściana się przesunęła ukazując mój pokój. Weszłam do niego, ale Jack został jednak w ciemności.
  - Ja też muszę iść. Już późno...
  - Do jutra? - zapytałam niepewnie.
  - Tak do jutra. Będę jednak bardziej wieczorem. Muszę pomóc mamie. Ale będę. Do zobaczenia. - powiedział i poszedł, a za nim zamknęło się przejście.
  Położyłam się na łóżku. Byłam taka szczęśliwa. Ten dzień był cudowny...

czwartek, 1 stycznia 2015

Rozdział 4 "Najgorszy koszmar"

  Byłam przywiązania do jakiegoś durnego słupa. Strasznie bolały mnie nadgarstki i kostki, gdyż to one były skrępowane. Dopiero teraz otworzyłam oczy. Wszędzie była ciemność taka, że jak miałam zamknięte czy otwarte oczy nie było żadnej różnicy. Nagle w oddali zauważyłam iskierkę białego światła. Plamka zaczęła się powiększać. Stała się taka duża, że musiałam mrużyć oczy. W świetle ani w ciemności nic nie było. Była tylko czerń i biel oraz przywiązania ja. Nagle z ciemności wyłoniły się czerwone oczy. Te wielkie straszne przerażające oczy. I pojawił się śmiech. Zmroził mi krew w żyłach. Doszły kolejne kolory jak niebieski po stronie bieli i czerwień po stronie czerni. To była dosłownie bitwa kolorów. Ja byłam tylko obserwatorem, ale kibicowałam bieli. Niestety czerń zaczęła zwyciężać. Śmiech stawał się coraz głośniejszy. Obraz zalała krew, a ból stał się nie do zniesienia. Zamknęłam oczy. Do bólu doszedł jeszcze ogień, który palił całe moje ciało, ale najbardziej bolały nadgarstki, kostki i serce. Dałam się wniebogłosy. Jednak ten przerażający śmiech był ode mnie głośniejszy.
  Obudziłam się z wrzaskiem i usiadłam na łóżku. To był zły pomysł, bo rana na piersi się jeszcze nie zagoiła i zabolało jeszcze bardziej. Od razu się położyłam i zalałam łzami.
  - Hej! Wszystko w porządku? - usłyszałam znajomy głos. - Zamroziłaś cały pokój...
  - Co dzisiaj za dzień?
  - Dzisiaj. Przedwczoraj to pojutrze. - powiedział sztucznie wesołym głosem. - Na pewno nic Ci nie jest?
  - Nie... - powiedziałam, choć nie byłam pewna. Straciłam rachubę czasu, a te sny mnie wykańczały. To nie sny. To koszmary. - Od kiedy cię nie było stało się wiele rzeczy...
  - Właśnie widzę... Opowiesz mi co się stało? - Jack był wyraźnie zmartwiony.
  Odpowiedziałam mu więc o rękawiczkach, mocy mamy i dwóch koszmarach. Rozmowa dobrze mi zrobiła i było przyjemnie, że ktoś słuchał. A Jack słuchał uważnie.
  - Wiem czyj to śmiech - powiedział śmiertelnie poważnie, co było do niego zupełnie nie podobne. - To Król Cienia. Mnie i moją siostrę kiedyś też nawiedzał. Znalazłem jednak na niego sposób. Zauważ, że kiedy się pojawia Ty możesz zrobić wszystko, oczywiście jeżeli jesteś wolny. To znaczy, jest to tak zwany "świadomy sen". Jedynym "lekiem" na niego jest śmiech. Twój śmiech. Lub jak w twoim przypadku zapewne też i twoja moc. Jeżeli znów go spotkasz w snach spróbuj tego, dobrze?
  - Pewnie... - To na pewno był dobry środek, ale jak się śmiać jeśli widzisz martwą siostrę?!
  - Słuchaj, wiem, że w twojej sytuacji będzie to trudne, ale jak się postarasz to sobie poradzisz. Przynajmniej jeszcze tą jedną noc, ok?
  - Ok... - nie rozumiałam, czemu tylko jedną, ale zaufałam mu. Dość ciężką atmosferę rozładował mój burczący brzuch. - Przepraszam...
  - Hahahahaha... Przecież Ty nic nie jadłaś. - mówił rozbawionym głosem. Widać, że strasznie śmieszyła go ta sytuacja. - Przyniosę Ci coś. - Zaczął kierować się w stronę drzwi.
  - Czekaj! Stój! - nie mogłam pozwolić by wyszedł na korytarz. - Najpierw uchyl lekko drzwi sprawdzając czy nikogo nie ma. Śniadanie powinni czekać pod drzwiami.
  Podszedł do drzwi, ale nie mógł ich otworzyć. No tak, klucz. Leżał na nocnej szafce na szczęście w zasięgu ręki więc mu rzuciłam.
  - Mmmm... Jak ładnie wygląda i pysznie pachnie... - Jack'owi też zaburczało w brzuchu.
  Położył tacę przede mną. Pierwszy raz miałam jeść śniadanie w łóżku. Księżniczce nie wypada. Ale cóż... Jakby nie patrzeć, byłam przygwożdżona do łóżka. Były to pyszne croissanty z czekoladą a do tego 2 kubki z ciepłym jeszcze mlekiem.
  - Zjesz ze mną? Dla mnie to i tak za dużo a wiem, że Ty też masz ochotę. - zaproponowałam.
  Na początku trochę się opierał, bo nie pasuje mu jeść z księżniczką, ale nie ulegałam i wreszcie się zgodził. Rozmawialiśmy przy jedzeniu, co jest niedopuszczalne dla prawdopodobnie przyszłej królowej, ale moje życie się zmieniło, więc i to mogło ulec zmianie. Przyznam, ze było to bardzo zabawne, szczególnie jak ze śmiechu Jack'owi prawie wyleciało mleko z nosa. Trochę obrzydliwe, ale wtedy to było śmieszne. Pomógł mi potem posprzątać i odstawił pustą tacę na zewnątrz.


  Gadaliśmy potem tak długo, że zupełnie straciliśmy poczucie czasu. Opowiadał mi o swoich przygodach, przyjaciołach, rodzinie. Czułam się jakby opowiadał śmieszne bajki. Jego rodzina i zachowanie było zupełnie inne niż tutaj, a ludzie - mniej sztywni, niż przyjeżdżający do zamku goście, nawet dzieci. Jack miał świetny sposób mówienia. Sam w sobie był taki zabawny, że zdecydowanie lepszy niż nadworni komicy.
  Zorientowaliśmy się, że jest późno dopiero gdy Kai przyniósł kolację (obiad nawet nie wiem kiedy był) i powiedział, że mama i tata przyjdą za pół godziny, kiedy na pewno zjem. Skąd mógł wiedzieć, że w jedzeniu mam pomocnika? Zjedliśmy z Jack'em szybko kolację (ciągle prosiłam o podwójną porcję) i on musiał już iść.
  - To trzymaj się moja mała księżniczko. - podszedł do regału i nacisnął odpowiednią książkę - Widzimy się jutro?
  - Pewnie - już nie mogłam się doczekać. Czułam się przy nim bezpieczna i zdecydowanie pewniej niż przy tacie. Bałam się tylko, ze koszmary wrócą...
  - Hej! Nie martw się! Widzimy się jutro, a znasz lek na koszmary, prawda? Wiem, że będzie trudno, ale jutro gwarantuję Ci, ze będzie o niebo lepiej. - uśmiechnął się i zniknął w dziurze za regałem.
  Jutro będzie lepiej. Na pewno. W końcu Jack wróci i będzie znów wesoło.
  Tak jak mówił Kai, zaraz przyszli rodzice. Poczułam znajomą falę spokoju. Odpowiedziałam im o dzisiejszym śnie. Mama widać, że mnie uważnie słuchała, ale tata był myślami gdzieś daleko stąd. Może myślał o swojej siostrze i jej zaginionej córce? Może o sąsiednim państwie, gdzie wybuchły zamieszki? A może po prostu ja go nie obchodziłam? Po tych spotkaniach z "Królem Cienia" wszystko jest możliwe...
  - ... za tydzień, wiesz? - mama zadała pytanie. Ja nawet nie wiedziałam o co chodzi. Znowu zgubiłam się we własnych myślach. - Czy Ty mnie w ogóle słuchasz?
  - Tak. Ale się na chwilę wyłączyłam.
  - Mówię, ze za tydzień są twoje urodziny, pamiętasz? - znów zadała pytanie.
  Jeju... Kompletnie o tym zapomniałam. Królowa lodu ma urodziny w pierwszy dzień lata. Trochę dziwne, ale prawdziwe. Zawsze lubiłam swoje urodziny, bo przychodziła nasza rodzina zza morza, siostra taty - królowa i król Corony. Jak przyjeżdżali obdarowywali mnie i Anię prezentami, a potem zawsze się z nami bawili. Myślę, że dlatego, iż sami nie mieli dzieci. Znaczy mieli córkę, ale została ona porwana i od dziewięciu lat nie mogą jej znaleźć. Bardzo po tym rozpaczali, zresztą nie dziwię im się. Nie wiem dokładnie co musieli przeżywać, ale mogę tylko im współczuć.
  - Kochanie... Wiesz, że niestety w tym roku twoje urodziny będą musiały wyglądać trochę inaczej? - to pytanie zadał tata. Było ono niestety bardziej retoryczne i wiedziałam, że klamka zapadła. Szczerze powiedziawszy gdy przypomniałam sobie, że mam urodziny cieszyłam się na spotkanie z Anią. Rodzice jednak byli ode mnie sprytniejsi. - Ania nie może znów być narażona na cie... twoją moc...
  To mnie bardzo zabolało. Wiedziałam, że to ja jestem zagrożeniem, ale no w końcu to moje urodziny, nie? Dlaczego muszę być izolowana, aż tak od Ani. Mnie naprawdę jej strasznie brakuje. Owszem minęło dopiero parę dni, ale to nie oznacza, ze za nią nie tęsknię. A urodziny to była jedyna okazja, by spotkać się z nią tak "legalnie". A teraz wszystko przypadło.
  - Plan jest taki. Wstaniesz rano wcześniej niż zwykle, najlepiej przed wschodem słońca. Nie martw się, Kai cię obudzi. Na śniadanie pójdziesz do jadalni. Tam będzie na Ciebie czekać urodzinowy posiłek. Przy stole będziemy tylko my. Potem wrócisz do pokoju i w nim będą czekać na Ciebie prezenty. Prezentem będzie też to, że do końca dnia będziesz miała pokój dla siebie. I jak? Taki plan może być? - tą wypowiedzią potwierdził wszystkie moje obawy. A planu i tak nie da się zmienić. Więc po co w ogóle pyta?
  Rozpłakałam się. To już za wiele jak dla mnie. Dlaczego mu to robią? Chcą bym kompletnie straciła kontakt z Anią? Niestety to chyba tak wygląda...
  - Oj kochanie... Tak mi przykro... Ale to dla Twojego i Ani bezpieczeństwa. - mama starała się załagodzić sytuację. Ale nie dało się już nic zrobić.
  - Wyjdźcie stąd! Proszę... - powiedziałam łamiącym się głosem.
  - Słonko... Ale my to robimy dla Twojego dob...
  - WYJDŹCIE STĄD!!! - ryknęłam, choć wiem, że nie powinnam podnosić głosu na rodziców.
  Tata widać, że był zły, ale poszedł z mamą do wyjścia.
  - Jakbyś czegoś potrzebowała to Kai... - zaczęła znów mama. Ja już nie miałam ochoty tego słuchać.
  - NIE CHCĘ WAS WIĘCEJ WIDZIEĆ!!!
  Tata wyszedł. Nie widziałam jego wyrazu twarzy. Jednak mama... Cała zalała się łzami. Czułam, że ją tracę. Nie mogłam jednak nic na to poradzić... Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Na klucz, a jakże! Jestem więźniem we własnym pokoju! To jest nienormalne! Ze złości zamroziłam cały pokój. Ten okropny pokój, z którego już raczej nie wyjdę. Zaczęłam płakać i opadłam na poduszki. Bolało mnie wszystko, ale najbardziej serce. Jak oni mogą mi to robić? Jak to może być moje i Ani dobro, jak obie cierpimy? Przecież to jest niedorzeczne! I chore! Dlaczego tak jest? Dlaczego świat się na mnie uwziął? Czemu inni są normalni a ja nie mogę być? Dlaczego mam tę moc? Nie czuję się dzięki niej wyjątkowa, a właśnie jakby to była moja wielka wada i ułomność. Nie mogłabym mieć takiej mocy jak mama, która nie jest aż tak szkodliwa dla ludzi? Ja sobą niszczę wszystko wokół. Nie tylko pokój, ale i serca. Gorsza kara mnie już spotkać nie mogła... Tylko za co?
  Głowa mnie już tak bolała, że nie mogłam myśleć. Zamknęłam oczy i szybko zasnęłam. W śnie znów spotkałam Króla Cienia, ale nie potrafił mnie on wystraszyć. Za bardzo bałam się w rzeczywistości, by mnie jeszcze straszył we śnie.
Snow-Falling-Effect