Był ciepły i słoneczny dzień. Chodziłam po lesie, w którym roznosił się piękny zapach sosen i pierniczków. Chwila... Pierniczków?! Tych samych pierniczków, jakie jadłam w Wigilię. Zaczęłam biec, by dojść do źródła tego cudownego zapachu. Jakimś cudem nie uderzyłam w żadne drzewo, ale gałęzie krzewów raniły moje nogi i ręce. Dopiero teraz zorientowałam się, że byłam ubrana w krótką spódniczkę i bluzkę na ramiączka. Zupełnie nie pasowało to do mnie i takich ubrań nawet nie miałam w szafie. Teraz jednak jakoś nie miało dla mnie znaczenia to, w co jestem ubrana. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do końca tej podróży.
  Nagle drzewa zaczęły coraz bardziej rzednąć i prawie wpadłam do wody. Wyhamowałam jakieś pół metra przed rwącą rzeką. Byłam na mojej kochanej polance. Pośrodku stał wielki stół, a przy nim osiem krzeseł. Znikąd pojawili się mama i tata, a także jakieś pięć metrów za nimi mama Jack'a z wielkim czekoladowym tortem oraz Emma, która bardzo szybko przebiegła całą polanę znosząc na stół miseczki z pierniczkami. Ścigała się z nią Ania, która dalej była taka mała, jak ją zapamiętałam. Zanosiła talerzyki i sztućce na stół. Widać, że świetnie się bawiła. Rodzice zasiedli do stołu i miło rozmawiali z panią Frost.
  - Hej! Chodź wreszcie! - usłyszałam głos Jack'a za sobą.
  Nie mogłam się jednak poruszyć. Stałam nad brzegiem rzeki, którą można było przeskoczyć jednym porządnym susem lub dwoma skacząc na kamień pośrodku. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłam tego zrobić. Stałam jak sparaliżowana. Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia...
  - Oj, Elsa... - wziął mnie na ręce i pomógł przejść przez rzeczkę. - Nie masz się czego bać...
  Mówił to z taką słodką troską w głosie. Kochałam go mocno. Ciekawa byłam, co powiedzą na ten temat rodzice...
  Jack postawił mnie na ziemię tuż przy nich i wtedy zauważyłam, że gdzieś zapodziałam też buty. Czułam się trochę nieubrana, przecież nie powinnam tak wyglądać spotykając się z rodzicami.
  - Elsa... - powiedzieli równocześnie rodzice, wstali i przytulili mnie mocno do siebie. Czułam się taka szczęśliwa...
  - Zjesz z nami podwieczorek? - zapytała mama Jack'a.
  - Oczywiście! Pierniczki pachną aż z końca lasu... - powiedziałam i wszyscy zasiedli do stołu.
  Zaczęliśmy jeść czekoladowy tort, który jak przypuszczałam zrobiła pani Frost, gdyż pyszniejszego w życiu nie jadłam. Wszyscy śmiali się i rozmawiali. Rodzice bardzo polubili rodzinę Frost'ów. Cieszyłam się z tego powodu jeszcze bardziej, bo to oznaczało, że mogę być z Jack'em bez przeszkód. Przyszła do mnie Ania, bo znudziło jej się siedzenie przy stole, więc razem z Jack'em i Emmą, zaczęliśmy biegać po polance. Czułam się jakbyśmy byli jedną wielką rodziną. Ania i Emma świetnie się ze sobą dogadywały. A ja z Jack'em... No cóż... Czułam, że on też mnie kocha. I to tak mocno jak ja. W tym momencie zostaliśmy sami. Byliśmy w środku lasu, a dziewczynki gdzieś pobiegły.
  - Jack... J-ja.. Chcę Ci powiedzieć, że...
  - Ci... - dotknął palcem moich ust. - Ja Ciebie też...
  Przybliżył się teraz bardzo blisko i ja tak samo. Widziałam te jego piękne brązowe oczy, podobne do mlecznej czekolady. I lekki niebieski błysk, ale to tylko złudzenie. Potem zamknęłam oczy i poczułam ciepło na ustach...
  - Pobudka! Wstawaj śpiochu, bo cały dzień prześpisz!
  - Mamo... Jeszcze minutkę...
  - Może lepiej, że nie jestem twoją mamą, bo chyba nie chciałbyś by słyszała ciągle "Jack... Ah... Jack..."
  Podziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody. W jednej chwili zorientowałam się, że po pierwsze to był sen, a po drugie, że Jack wszystko słyszał. Dlaczego ja gadam przez sen?!
  - Co Ty tutaj właściwie robisz?! - byłam bardzo zawstydzona i zła, że wszystko słyszał...
  - Mówiłem, że przyjdę "jutro", a to już dziś. - mówił wesołym tonem. - A co do tego co słyszałem... Co Ci się właściwie śniło?
  - Hehehe... - zaczerwieniłam się po same uszy. - Sen był dzisiaj bardzo miły. Bawiłam się z Anią, dobrze dogadywałam się z rodzicami, jadłam te znakomite pierniczki, których zapach roznosił się wczoraj po ulicy... I to by było tyle... Wydawało się to wszystko bardzo realistyczne...
  - Mhm... - teraz zauważyłam, że ten zapach nie był przypadkowy. Jack pożerał wręcz pierniczki. - Chcesz?
  - Pytanie... Przez cały sen towarzyszył mi ten słodki zapach, nawet tam miałam na nie ochotę.
  Zaczęłam również jeść pierniczki. Miały one naprawdę niezwykły smak.
  - Ok... T-to powiedz mi... Dlaczego mówiłaś m-moje imię... - mówił przeżuwając pierniczki.
  - Hehehe... - poczułam się jakby przyłapał mnie na jakimś gorącym uczynku. Uznałam jednak, że mogę mu powiedzieć. W końcu to mój najlepszy przyjaciel. I miałam nadzieję, że nie będzie miał do mnie żalu, pretensji lub niechęci. - P-po prostu... Śniło mi się, że znowu się całowaliśmy... I to dlatego słyszałeś swoje imię...
  Widać, że tym wyznaniem go trochę zaskoczyłam i zarazem zawstydziłam. Zrobił się czerwony jak burak.
  - A-ale t-ty też mi się śniłaś... - to było urocze... - Skończmy temat, co? Miałabyś ochotę pójść na spacer?
  - Bardzo chętnie. Tylko się przebiorę.
  Poszłam do łazienki i założyłam sukienkę, taką która każda dziewczyna w miasteczku by się nie powstydziła, ale miała na tyle pospolity wzór, że każda mogła ją mieć. Do tego założyłam ciepły płaszcz. Włosy zostawiłam rozpuszczone, tylko zaplotłam cienki warkocz, by włosy nie spadały mi na twarz. Po około dziesięciu minutach byłam gotowa.
  Wyszliśmy tajnym przejściem, zresztą jak zwykle, bo nie chcieliśmy by ktoś nas zauważył. Jednak Jack obrał dziś inny kierunek niż zazwyczaj. Nie kierowaliśmy się prosto w stronę polanki, ani w prawo do miasteczka. Poszliśmy w lewo, a tam nigdy nie byłam. Drogę zagradzały nam wysokie krzewy i trawa, która niestety nie była dawno koszona. Jack na szczęście torował drogę, tak że nie byliśmy za bardzo poszkodowani. Szliśmy tak i szliśmy, a droga, przynajmniej według mnie, wcale nie prowadziła do żadnego celu, a na pewno się nie kończyła. Wszędzie było biało od śnieżnego puchu. Po jakimś czasie zauważyłam, że krzewy trochę się przerzedziły. Niestety to nie był koniec podróży. Szło się lepiej, ale teraz droga zrobiła się bardziej kręta i bardziej stroma. Zaczęło mi być jeszcze bardziej gorąco i byłam zmęczona. Na dodatek strasznie chciało mi się pić i nogi już co chwila odmawiały mi posłuszeństwa. Jack już nieraz i nie dwa bardzo mnie wyprzedzał, bo ja nie miałam siły iść dalej. Słyszał jednak, że nie ma za nim znajomych kroków. Wracał na szczęście. Starał mi się pomagać, ale na nic to się zdawało. Ścieżka była za wąska, by zmieściły się dwie osoby, więc musieliśmy iść osobno. Byłam strasznie zmęczona i co jakieś trzy lub cztery drzewa robiłam małe przystanki, by złapać oddech. Miałam dość tej wycieczki. Ta droga zdawała się nie mieć końca! Też mi spacer!
  - Już niedługo, naprawdę... - powiedział zasapany Jack. Widać, że jemu też było ciężko.
  - A powiesz mi... gdzie właściwie... idziemy?
  - Zaraz zobaczysz... Jeszcze chwila... Naprawdę...
  Droga coraz bardziej zaczęła piąć się w górę. Brakowało tutaj schodów. Musieliśmy pomagać sobie gałęziami, bo było naprawdę stromo. Nie miałam siły, by mocno trzymać się "poręczy". Co jakiś czas puszczałam się i spadałam, tak że musiałam nadrobić parę kroków. Ta wspinaczka na szczyt zrobiła się bardzo monotonna. Po dłuższej chwili, która była bardzo wyczerpująca, droga stała się już normalna i dziwnie szło się po naprawdę płaskim gruncie. Tutaj już potykałam się o własne nogi. Były jak z waty i nie miałam siły, by je podnosić. Najgorzej było jak potykałam się o niewidzialne korzenie lub kamienie. To był już koszmar! Drzewa stały się coraz rzadsze, tak że nie było ich już przed nami.
  - Zamknij na chwilę oczy... - poprosił Jack.
  Posłusznie wykonałam prośbę. Ciekawa byłam o co właściwie chodzi. Jack złapał mnie za rękę i zaczął gdzieś prowadzić.
  - Spokojnie, jestem tutaj... Przy mnie nic Ci się nie stanie...
  Słuchałam jego ciepłego głosu. Czułam się przy nim taka bezpieczna. Wiedziałam, że obroni mnie w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.
  Niebezpieczeństwa to jednak złe słowo. Chronił mnie teraz przed upadkami. Wziął mnie pod rękę i prowadził, bo inaczej już kilka razy zaryłabym twarzą w śnieg. Tempo było na szczęście wolne, więc nie było to aż tak wyczerpujące, jednak chciałam usiąść i odpocząć. A najlepiej zrobić ciepłą kąpiel i poczytać ciekawą książkę popijając gorącą czekoladę...
  Nie zaszliśmy daleko. Chodzenie z zamkniętymi oczami jest naprawdę trudne i kiepsko jest ocenić odległość. Jack, by upewnić się, że nic nie widzę, przewiązał mi wcześniej przez oczy przepaskę, więc nawet jak je otworzyłam to i tak nic nie widziałam. Byłam ciekawa gdzie w ogóle jesteśmy.
  - To tutaj. Poczekaj chwilę... - rozwiązał przepaskę. - Ta-dam!
  Moim oczom ukazał się przepiękny widok. Widziałam moje kochane Arendelle. Było teraz takie niewiarygodne małe, a zawsze wydawało mi się całym moim światem. Chodzenie na polankę to było coś, ale ten widok zaparł mi dech w piersiach. Nigdy nie widziałam chyba czegoś piękniejszego. Arendelle było pokryte teraz lekkim zimowym puchem i wyglądało naprawdę magicznie.
  - Wow... Jak tu pięknie...
  - Niewiarygodne, co?
  - Przyznam, że warto było się trochę potrudzić, by zobaczyć ten widok...
  Zauważyłam, że nieopodal znajduje się ładna ścieżka prowadząca prosto na dół. Była całkiem prosta i nie wydawała się taką męcząca. Ale może wcale nie prowadzi do domu...?
  - Dokąd prowadzi ta ścieżka?
  - Wiesz... Specjalnie poszliśmy tą, a nie inną drogą... Ta druga jest łatwiejsza...
  Chwila, co?! Trudziłam się tak mocno i jestem tak bardzo zmęczona, a jest inna droga?! Dawno tyle nie chodziłam i w takich warunkach, na dodatek w sukni. To miał być zwykły spacer, a nie ścianka wspinaczkowa! Co on sobie myśli?!
  - Wiesz ja... - starał się wytłumaczyć, ale ja już wybuchłam.
  - Co Ty sobie wyobrażasz?! Ja jestem naprawdę pod wrażeniem, bo ten widok jest naprawdę piękny, ale jak mogłeś?! Skoro jest łatwiejsza droga to dlaczego nie mogliśmy nią pójść?! To miał być spacer i na to się przygotowałam, a Ty zrobiłeś z tego ściankę wspinaczkową, która była dla mnie jak mały obóz przetrwania! Jestem strasznie zmęczona i mam wszystkiego dość!
  - Pięknie wyglądasz jak się złościsz...
  - Jack! Ja mam tego serdecznie dość! Chcę już odpocząć i usiąść! Nogi mnie bardzo bolą i...
  Nie zdążyłam dokończyć. Jack pocałował mnie. Jego ciepłe wargi dotknęły moich. Czułam, że cała się rozpływam. Był on bardzo delikatny i namiętny zarazem. Zupełnie inny niż wczoraj. Zapomniałam o całym świecie. Byłam tylko ja i Jack. Chciałam by ta chwila trwała wiecznie.
  Ale wszystko co dobre szybko się kończy... Niestety...
  - To co chciałaś powiedzieć? - zapytał figlarnym tonem.
  - Jestem zmęczona. - posmutniał na twarzy. Widać, że spodziewał się innej reakcji. - Ale cieszę się, że mnie tu zabrałeś. Arendelle stąd wygląda naprawdę pięknie...
  - Hm... To może urządzimy piknik?
  - Piknik? Na śniegu? - to brzmiało naprawdę zabawnie.
  - A czemu nie? - Jack zdecydowanie się ożywił. - Skoro w lato możemy jeździć na łyżwach i lepić bałwana, to czemu w zimę nie zrobić pikniku?
  Pomysł był absurdalny, ale się zgodziłam. Dopiero teraz zauważyłam, że Jack miał ze sobą plecak. Znajdowało się w nim jedzenie, picie i koc, na którym mogliśmy usiąść. Zdjęłam płaszcz, chociaż wiedziałam, że nie był to najlepszy pomysł. Miałam jednak nadzieję, że się nie rozchoruję. Zjedliśmy pyszne kanapki zapewne przygotowane przez mamę Jack'a. Gadaliśmy potem o jakiś pierdołach. Słońce zniżyło się już bardzo i niebo było w odcieniach czerwieni i żółtego. Zapatrzyłam się na ten krajobraz. Pięknie zachodzące słońce na tle zamrożonego Arendelle.
  Nagle zauważyłam, że Jack gdzieś zniknął. Zaczęłam go szukać, ale nigdzie go nie było. Przeszłam całą polanę i nie znalazłam po nim żadnego śladu. Zaczęłam się martwić. Nic nie powiedział i puff! Wyparował! Wróciłam zrezygnowana do miejsca, gdzie co ostatnio widziałam. Usiadłam na kocu i z moich oczu zaczęły lecieć łzy. Nie mogłam ich powstrzymać i w sumie i tak nie było po co. Zostałam sama! Nie było przy mnie nikogo. A do domu było daleko. Bardzo daleko. Jakbym poszła ścieżką to na początku byłoby dobrze, ale zapewne po paru minutach zgubiłabym się. Taka już moja natura, że gubię się nawet na prostej drodze. Załamałam się.
  Nagle usłyszałam jakiś trzask. Przestraszyłam się nie na żarty, bo brzmiało to raczej jakby ktoś strzelał. Momentalnie podskoczyłam. Zaczęłam rozglądać się na wszystkie strony, ale niczego ani nikogo nie ujrzałam. Podniosłam głowę nieco do góry, na wierzchołki drzew. I wtedy go zobaczyłam. Miał roześmianą twarz i cały trząsł się ze śmiechu. Mi było od tego daleko. Wkurzyłam się na niego jeszcze bardziej.
  - Jack! Jak mogłeś?! - wrzasnęłam.
  On zawisł do góry nogami mając twarz naprzeciw mojej. Cały czas się uśmiechał.
  - Lubisz mnie drażnić, co?
  - Mówiłem, że pięknie wyglądasz jak się złościsz...
  - Przestań przywracać kota ogonem! Jak mogłeś?! Zniknąłeś tak nagle... Byłam pewna, że coś Ci się stało... Że znowu zostałam sama...
  Znowu zaczęłam płakać. Nie mogłam powstrzymać łez. Byłam zła na Jack'a za to co zrobił. Jaki właściwie był tego cel?! Chciał mnie bardziej wkurzyć, czy co? Ostatnio zachowywał się naprawdę dziwnie i nieznośnie. Z twarzy Jack'a zniknął uśmiech. Pojawiła się troska i współczucie.
  - Przepraszam... Nie wiedziałem, że tak się przejmiesz... - w jego głosie słychać było skruchę.
  - Powinno Ci być przykro! Jack... Dlaczego mi to robisz? Najpierw zabierasz mnie na "spacer", - przy tym słowie przewróciłam oczami - który naprawdę nim nie był... A teraz znikasz tak niespodziewanie... Jesteś dla mnie naprawdę ważny... Nie chcę Cię stracić...
  Jack wytarł łzy z mojej twarzy i włożył kilka niesfornych kosmyków za ucho. Zastanawiałam się jak koszmarnie muszę wyglądać, skoro chodziłam po lesie i jestem tak strasznie zmęczona. Spojrzałam w te jego piękne czekoladowe oczy. Patrzyły na mnie z uczuciem. Wiedziałam, a przynajmniej przypuszczałam, że ja nie jestem dla niego obojętna. Przybliżył się do mnie i lekko mnie pocałował. Był przy tym bardzo delikatny, jakby bał się, że zaraz rozpadnę się na kawałki. Byłam trochę zdziwiona nagłą zmianą jego zachowania, ale czułam się lepiej. Uśmiechnęłam się do niego i gdy to zauważył także zaszczycił mnie jednym ze swoich powalających uśmiechów.
  - Frost... Czasami potrafisz człowieka wyprowadzić z równowagi...
  - Po to tu jestem! - ukłoniłby się gdyby nie fakt, że wciąż dyndał na gałęzi drzewa do góry nogami.
  Wyglądało to naprawdę komicznie. W końcu postanowił, że zejdzie z tego drzewa. Byłam pod wrażeniem, bo zajęło mu to bardzo mało czasu, a gdy stanął w końcu na ziemi nie miał żadnych zawrotów głowy. Dopiero teraz zauważyłam, że nie ma butów, bo idąc w stronę koca zostawiał odciski stóp i nie hałasował tak mocno jak ja. Bałam się, że się przeziębi. I wtedy jak wrócimy do domu? A jak mu stopy odmarzną to jak ja go zniosę z tej góry? Nie miałam żadnych szans. To było awykonalne. ..
  - Jack... - odwrócił się w moją stronę. - Gdzie Ty podziałeś buty?
  - Hehehe... Są przy kocu.
  - Ale dlaczego chodzisz boso? Przeziębisz się...
  - Nie martw się tak o mnie... - uśmiechnął się szeroko. - Uwielbiam czuć śnieg pod stopami, a mi wcale nie jest zimno. A poza tym już nie pierwszy raz chodzę bez butów w zimę i nigdy nic mi się nie stało.
  - Och Jack...
  Dałam za wygraną. Miałam nadzieję, że to jest prawda. Doszliśmy do miejsca gdzie jedliśmy piknik i szybko oraz sprawnie spakowaliśmy rzeczy. Jack, po moich wręcz błaganiach, z niechęcią założył buty. Słońce zaszło już za widnokręgiem i powoli zaczęło robić się ciemno. Powiedział, że zna drogę powrotną jak własną kieszeń, więc nie bałam się o powrót. Szliśmy razem za rękę. Niebo robiło się coraz bardziej granatowe, aż takie zostało, a na nim pojawiło się z miliard błyszczących gwiazd. Stawaliśmy co jakiś czas i Jack pokazywał mi różne gwiazdozbiory. Śmiałam się przy tym równo, bo nazywał je zupełnie inaczej niż są naprawdę. Na przykład gwiazdozbiór Kasjopeja nazwał Wielkim Wężem, który bije się z Andromedą i wybuchła między nimi wielka wojna, którą próbował złagodzić Perseusz. Było jeszcze wiele wiele więcej tego podobnych historyjek, także o Małej Niedźwiedzicy i jej "matce". Jego opowiadania były naprawdę świetne i miło się ich słuchało. Śmiałam się przy nich do rozpuku. Co ciekawe Jack nie zgubił ani razu drogi i gdy już powoli dochodziliśmy, nad Arendelle pokazała się piękna fioletowozielona zorza polarna. Wyglądało to po prostu prześliczne. Powrót do domu to był prawdziwy spacer. Nie było przy nim żadnego wysiłku i droga wcale się nie dłużyła. Zdziwieni byliśmy, że tak szybko znaleźliśmy się pod murami zamku. Nie chcieliśmy się rozstawać, ale na wieży zegarowej wybiła północ i powoli oczy zaczynały się nam kleić i odczuliśmy zmęczenie po dniu pełnym wrażeń. Pożegnaliśmy się jeszcze raz pocałunkiem i każdy poszedł do swojego domu. To był naprawdę ekstremalny, ale też niezwykły i bardzo romantyczny dzień...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz