sobota, 10 stycznia 2015

Rozdział 6, czyli 12 (nie)najgorsze urodziny

  Tydzień minął dość szybko. Koszmary? Trochę osłabły, ale dalej były.
  Dzisiaj były moje urodziny. Pierwsze w mojej "klatce". Całą noc w zasadzie nie spałam. Rzucałam się z boku na bok. Może zdrzemnęłam się na parę chwil, ale zaraz obudziłam. Bałam się dzisiejszego dnia. Może powinnam traktować go jak każdy inny, ale miałam zejść do jadalni i zjeść z rodzicami śniadanie.
  Nagle ktoś zapukał do drzwi.
  "Księżniczko! Wiem, że jest wcześnie, ale dzisiaj miałem Ciebie tak wcześnie obudzić. Król i królowa będą Cię oczekiwać za 20 minut w jadalni" - powiedział za drzwiami Kai.
  Tak zatem zaczął się ten wyczekiwany dzień. Od samego początku chciałam, by się skończył. Wstałam natychmiast i poszłam się ubrać. Założyłam sukienkę, którą dostałam na zeszłe urodziny. W szufladzie wyszukałam te koszmarne śnieżnobiałe rękawiczki. Dawno ich nie nosiłam. Przy Jack'u ich nie potrzebowałam. Przy nim czułam się swobodnie. Nie musiałam zachowywać się jak księżniczka. Byłam przy nim sobą. Teraz szłam do rodziców i musiałam założyć kajdanki. Moja moc musiała się uciszyć. Podeszłam do toaletki i uczesałam włosy. Zaplotłam je w warkocz i założyłam opaskę, bo niesforne kosmyki zawsze potrafiły znaleźć sposób by wyjść i zepsuć efekt mojej pracy. Przejrzałam się jeszcze w lustrze. Wyglądałam jak obca osoba. Moja twarz była smutna, blada i jeszcze miałam te koszmarne rękawiczki... Nie mogłam jednak nic na to poradzić.
  Miałam już niewiele czasu więc otworzyłam drzwi i wyszłam na korytarz. Przed drzwiami dalej stał Kai.
  - To dla Ciebie. Wszystkiego najlepszego z okazji 12 urodzin. - dał mi prezent, uśmiechnął się i poszedł do swoich obowiązków.
  Kai zawsze był świetnym poddanym. Otworzyłam szybko prezent, a w środku były czekoladki o wszystkich smakach. Uwielbiam je! Jednak według taty nie powinno się jeść słodyczy. Ale kto mógłby się dowiedzieć? Wróciłam do pokoju i odłożyłam pudełko na biurko. Wrócę i zjem je później. Teraz spieszyłam się do rodziców. Ponownie wyszłam z pokoju i zamknęłam je na klucz. Pobiegłam czym prędzej do jadalni. Znajdowała się ona na parterze, więc musiałam jeszcze zejść schodami. Słońce jeszcze nie wzeszło i na korytarzu było ciemno. Znałam tą drogę na pamięć i po chwili byłam na miejscu. Otworzyłam drzwi i moim oczom ukazał się strasznie długi stół z mnóstwem krzeseł. Na samym końcu, w tak zwanym "królewskim miejscu" siedział tata, a po jego prawej stronie mama. Byli pogrążeni w rozmowie, ale usłyszeli dźwięk otwieranych drzwi i spojrzeli na mnie. Mama patrzyła z czułością, ale od taty czułam jakiś chłód. Nie chciałam iść dalej. Wolałam wrócić do pokoju i chciałam, by Jack też tam był.
  - Chodź córeczko. Usiądź koło nas. - powiedział tata chłodnym głosem.
  Najgorsze było to, że moje miejsce było po taty lewej stronie, niestety nie mamy, jak Ani. Podeszłam wolnym krokiem na swoje miejsce i usiadłam na, za wysokie dla mnie, krzesło. Byłam spięta i chciałam jak najszybciej zjeść to śniadanie i uciec. Mama uśmiechała się do mnie. Tata najpierw spojrzał na moje dłonie. Jak upewnił się, że są na nich rękawiczki trochę się uspokoił. Nie zmieniło to jednak atmosfery. Ta była tak gęsta, że nożem można ją było krajać.
  - Kochanie! Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! - powiedziała radośnie mama, która widać, że chciała rozluźnić atmosferę. - Proszę skarbie. To dla Ciebie.
  Wzięłam od mamy maleńki prezent. Papier był różowy w brązowe misie. Do tego czerwona kokarda. Rozwiązałam ją i zdjęłam wieko. W środku znajdowały się małe kolczyki w kształcie śnieżynek. Były naprawdę urocze. Zaraz je założyłam i widziałam uśmiech na twarzy mamy.
  - Dziękuję. Są piękne.
  - Dobrze. Teraz moja kolej, jak widzę. - powiedział tata głosem bez emocji.
  Dostałam od niego prezent. Był w szarym papierze i z białą kokardą. Otworzyłam go i w środku ujrzałam zielone rękawiczki. Naprawdę? Czemu się tak uwziął z tymi rękawiczkami?
  - Mam nadzieję, że się przydadzą. - dalej mówił bez cienia uśmiechu. Dlaczego? - Pamiętaj, że musisz je nosić.
  - William, daj jej spokój. Ona jest duża i wie co ma robić.
  - Gdyby wiedziała to wszystko byłoby jak dawniej.
  - Ale to nie jest jej wina. Przecież wiesz, że to był wypadek. - mama starała się mnie bronić.
  - Ale skoro Elsa jest duża, to musi ponieść konsekwencje swoich czynów. Nawet tych nieświadomych.
  - Ona nie jest jeszcze dorosła William. Odpuść. Szczególnie dzisiaj, skoro ma urodziny. - zamknęła sprawę mama.   Tata nie chciał odpuścić, ale dał za wygraną.
  - Poproszę śniadanie - zawołał w stronę kuchni.
  Przyszły kelnerki i podały nam pyszne jedzenie. Byłoby pyszne, gdybym nie straciła apetytu. Szkoda, bo dostałam pyszne naleśniki z czekoladą. Jednak wiedziałam, że nic nie przyjdzie mi przez gardło.
  - Dziękuję. - wstałam od stołu. Rodzice byli ewidentnie zdziwieni. - Nie jestem głodna. Smacznego.
  I wyszłam. Tak po prostu. Czułam na plecach świdrujący wzrok taty. Usłyszałam też westchnienie mamy i cichy szloch. Nie chciałam żeby tak wyszło, ale nie mogłam tego wytrzymać. Teraz jest pewnie jeszcze gorzej, ale mnie tam nie ma. Czułam, że coś mnie pcha w stronę pokoju. Wręcz tam wbiegłam i zamknęłam za sobą drzwi. Chciałam iść spać, by zakończyć ten okropny dzień. Siedziałam jednak dalej oparta o drzwi i zaczęłam płakać. Dlaczego? Bo ten świat jest niesprawiedliwy. W sumie nic ani nikt sprawiedliwy nie jest.
Puk, puk, puk.
  "Elsa? Jesteś tam?"
  Nie nie nie. Nikogo tutaj nie ma. Ania proszę idź sobie! Tak chciałam powiedzieć. Jeszcze ona musiała przyjść. Dlaczego?
  "Elsa! Mam dla Ciebie prezent. Proszę. Musisz jednak wyjść z pokoju."
  Sprytna dziewczynka. Co by nie powiedzieć.
  "No proszę! Nie zamykaj się tam. Dlaczego tak jest? Jesteśmy siostrami! Odpowiedź coś... Proszę..."
  W jej głosie słyszałam płacz. Byłam jeszcze bardziej przybita. Zaczęłam niestety bardziej płakać. Na szczęście bezgłośnie.
  "Elsa... Proszę odezwij się..."


  Wiedziałam, że siedzi pod drzwiami. Nieraz już tak robiła, ale teraz bolało mnie bardziej niż wcześniej. Płakałyśmy obie. Osobno. A mogłybyśmy być razem... Kocham ją, a ona mnie. Bardzo chciałam ją przytulić i otrzeć jej łzy. Chciałam by było jak dawniej...
  Usłyszałam jakiś głos. Dochodził z korytarza. Ania wstała i odeszła od drzwi.
  "Wujek Harold i ciocia Cindy!"
  Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Przyjechali wujkowie z Corony! Pamiętali, że mam urodziny! Na pewno tata ich nie zapraszał, ale jak widać wcale nie potrzebowali zaproszenia. Może jednak moje urodziny nie będą do niczego. Z wujkami zawsze miałam świetny kontakt. Chyba nawet lepszy, niż ze swoimi rodzicami, a przynajmniej z tatą. Ciocia Cindy była zupełnym przeciwieństwem taty. Nie była taka sztywna i uparta jak on. Potrafiła bawić się z dziećmi i można było porozmawiać z nią o wszystkim. Nigdy z ciocią nie było nudno. Podobnie było z wujkiem, tylko, że był on mniej bezpośredni. Uważałam, że dobrana była z nich para. Szkoda tylko, że ich córka została porwana... Miałaby świetnych rodziców.
  Bardzo chciałam, by moi rodzice pozwolili mi się z nimi pobawić. Bałam się, że nie będzie to jednak możliwe. Dlaczego? Przecież moja moc nie jest aż tak straszna i nawet umiem ją opanować, tylko wystarczą przyjemne myśli i zabawa. Wtedy wszystko idzie z górki. Rodzice chyba we mnie nie wierzą. W końcu skąd mogą wiedzieć, że mam wspaniałego nauczyciela?
  "Słonko Ty moje. Powiesz mi gdzie jest twoja siostra? Mamy dla niej prezent na jej urodziny. Bardzo chcemy się z nią zobaczyć" - to ciocia. Miała bardzo ciepły głos.
  "O-ona jest w swoim pokoju..."
  "W swoim pokoju?! Myślałam, że mieszkacie razem..."
  "Widzisz ciociu... Wszystko się ostatnio pozmieniało..."
  W Ani głosie był okropny smutek. Nie mogłam nic na to poradzić. Nie wiedziałam jak jej pomóc, a przy okazji sobie. Ciekawa byłam co o wizycie wujków myśli tata. Jakbym przeprowadziła go myślą. Przeszedł on i mama.
  "Co Wy tutaj robicie?!" To był tata. Słychać aż było, że był zły, ale też zdziwiony.
  "Jak widać przyjechaliśmy. Do naszej cudownej jubilatki i jej siostry." - powiedziała ciocia radośnie, ale z lekką nutą zdziwienia na reakcję taty. Jej też się to nie podobało...
  "Aniu, idź do swojego pokoju." - powiedział chłodno tata - "A my chodźmy do jadalni. Tam porozmawiamy."
  Słyszałam jeszcze protesty Ani i kroki. Zostawili mnie samą. Wiedziałam, że do mnie nie wrócą. Zostałam sama. Znowu.
  Nie wierzyłam, że tak mają wyglądać moje 12 urodziny. Dlaczego ciągle podkreślam tą liczbę? Tutaj, w Arendelle, 12 lat to już zakończenie dzieciństwa i wejście w wiek nastolatka. Wtedy rodzice, dla córek oczywiście, zaczynają szukać kandydatów na męża. Dla księżniczek tym bardziej. Ma być oczywiście z wysoko ustawionej rodziny, a najlepiej książę, z innego państwa, by połączyć losy i szlaki handlowe państw. Dla mnie jednak nie to jest najważniejsze. Od tego czasu sama mogę wybierać, czego chcę się uczyć, a czego nie. Oczywiście, nie tak zupełnie, ale mam na to już jakiś wpływ. Bardzo mi na tym zależy, bo jakoś niekoniecznie obchodzi mnie medycyna. Znaczy, podstawy są ważne, ale więcej nie potrzebuję. Tak samo jest z fizyką. Nie rozumiem jej kompletnie, ale zdałam na celujący w zeszłym roku, bo przesiadywałam całe noce nad książkami. Miałam zamiar wybrać astronomię, geografię i oczywiście historię. Historia może nie jest za ciekawa, ale ważna dla księżniczki. Inne wybiorę później jak dostanę cały wykaz przedmiotów.
  Nie było to wtedy ważne. Dlaczego wszyscy sobie poszli? Zostawili mnie samą w moje własne urodziny. Dlaczego mi to robią? Byłam kompletnie załamana. Nie wiedziałam, co mam robić, by wszystko było jak dawniej. Bardzo mi tego brakowało. Zabawy z Anią, nawet ciągle zajętej przez nią łazienki, ale najbardziej dawnego taty. Od czasu wypadku zmienił się nie do poznania. Bardzo mnie to bolało... Szczególnie, że zawsze chciałam mieć idealną rodzinę i idealne życie. Jak bajkach, jakie mama czytała mi na dobranoc. Moja "bajka" niestety nie wyglądała tak pięknie i kolorowo. Byłam tym faktem bardzo przybita. Położyłam się na łóżko i zaczęłam płakać. Wszystko było takie trudne...
  - Dzień dobry, moja mała jubilatko! - Jack wszedł przez tunel. Nie widziałam go, ale po głosie słychać było, że jest szczęśliwy. Szybko, jednak zmienił się ton jego głosu... - Hej! Co się stało?
  Nie byłam wstanie nic powiedzieć. Moja twarz leżała w poduszce, a łzy zaczęły płynąć jeszcze szybciej.
  - Ciii... Już dobrze... Jestem tutaj... - natychmiast znalazł się przy mnie i utulił, jak kiedyś tata.
  Nie musiał zadawać pytań. Wiedział o co chodzi, a nawet jak nie do końca, to nie było mu to teraz potrzebne. Jack należał do mojej bajki. Był taką osobą, która jest jedyną pozytywną rzeczą w moim szarym życiu. Dałam radę powstrzymać łzy. Byłam dumna, że się udało. Chciałam z nim porozmawiać, a becząc raczej się nie da. Jack zauważył, że się uspokoiłam.
  - Słuchaj, moja mała księżniczko... - trochę się odsunął. - Z okazji twoich urodzin... No, cóż... Mam dla Ciebie prezent...
  Sięgnął do kieszeni i wyjął małe, trochę zgniecione zawiniątko z czerwoną kokardką. Wzięłam je do ręki. Powoli rozwiązałam kokardę i zdjęłam papier. W środku było "coś" w niebieskim i białym kolorze. Jego główną część stanowiło jakby kółko, z wyrobioną z szydełka, dużą śnieżynką. Wokół znajdowały się też miniaturki tej dużej i koraliki.
  - To łapacz snów. - wtedy dopiero rozpoznałam ten kształt. Czemu nie od razu? - Sam go zrobiłem. Miałem Ci co dać już tydzień temu, ale zostawiłem go w domku i zapomniałem o nim kompletnie. A teraz złożyła się okazja...
  To było urocze. Nie wiedziałam co powiedzieć. Wiedziałam, że od teraz koszmary nie będą mnie nawiedzać.
  - Koszmary powinny zniknąć... - tym bardziej upewnił mnie w swoim przekonaniu.
  - Wiem o tym...
  Uśmiechnął się promiennie. Zdałam się na odwagę opowiedzieć mu o dzisiejszym dniu, bez żadnego załamania głosu czy uronionej łzy. Ledwo skończyłam opowieść i usłyszeliśmy pukanie.
  "Księżniczko! To tylko ja. Mogę wejść na chwilę?" - to był Kai.
  Podskoczyliśmy jednak oboje, jakbyśmy zrobili coś zakazanego. W sumie tak było. Jack'a nie powinno tu w ogóle być! Szybko schował się do szafy. Opanowałam emocje i mogłam bez żadnego problemu otworzyć drzwi.
  - Proszę, Kai, wejdź.
  Kai wszedł z wielkim tortem, w białych i niebieskich barwach, z zapalonymi 12 świeczkami.
  - Zanim zaśpiewam "Sto lat", każ temu chłopakowi wyjść z szafy, bo się jeszcze tam udusi.
  Stałam jak sparaliżowana. Wiedział?! Ale jak?! Przecież staraliśmy się ukrywać naszą znajomość... Jack wyszedł z szafy, na jego twarzy widać było zakłopotanie.
  - Ale skąd wiedziałeś? - nie wytrzymałam. Musiałam zapytać.
  - Nic się przede mną nie ukryje. - zrobił tajemniczą minę. Zaczęłam się go trochę bać... - Tak naprawdę to kiedyś przechodziłem obok i usłyszałem kawałek rozmowy. Oprócz niego, też inny głos niż panienki i domyśliłem się, że ma Pani gościa. Raz wszedłem, ale panienki nie było i w sumie na szczęście, bo chwilę po tym król chciał się z panienką widzieć, ale powiedziałem, że śpisz. Nie musicie się martwić, nikomu nic nie powiem.
  Odetchnęłam z ulgą. W sumie nawet lepiej, bo gdy wyjdę nie będzie wielkiego przestrachu, że zniknęłam.
  - Księżniczko, dmuchaj świeczki, bo cały tort spłonie.
  Zaczęli śpiewać "Sto lat", a ja zastanawiałam się nad życzeniem. W końcu tylko raz do roku ma się taką okazję, a te życzenia podobno się spełniają. Chciałam, by wszystko wróciło do normy. To było moje życzenie. I 12 świeczek w oka mgnieniu zgasły. Kai pokroił tort i dał każdemu po kawałku. Był naprawdę pyszny. Jagodowo-śmietankowy. Mmm... Pycha! Kai szybko się ulotnił, gdyż jak zwykle miał dużo obowiązków. Kochany jest. Dlatego jest najlepszym służącym pod słońcem.
  - Dobrze wyszło, co? - to pytanie niespodziewanie zadał Jack, wyrywając mnie z rozmyślań.
  - Tak. Dobrze wyszło.
  Ten dzień nie był taką katastrofą, jak myślałam na początku. Cieszyłam się z niego. Chyba śmiałam się wtedy, najbardziej od nieszczęśliwego wypadku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Snow-Falling-Effect