Czułam się pusta.
Nie
dochodziło do mnie nic z zewnątrz.
Moje i tak już złamane
serce rozsypało się na jeszcze mniejsze kawałki.
Musiało
wyglądać jak rozbita szyba, rozbity kawał lodu.
Nie
widziałam szans by jakkolwiek się zlepiło.
Żadnej.
Moja
kochana mamusia, ta która była ze mną gdy bolał brzuszek,
usypiała, gdy miałam zły sen, pomogła jak nie mogłam pogodzić
się z decyzją ojca, wiedziała o Jack'u i zatrzymała tą tajemnicę
dla siebie, była ze mną, gdy jej potrzebowałam, gdy płakałam,
śmiałam się, gdy ojciec się na mnie wydzierał...
A teraz?
Nie ma
jej...
Odeszła.
Nie zdążyłam powiedzieć ile
jej zawdzięczam.
Jak bardzo ją kocham.
Jest już za
późno.
Ogólna radość wikingów lekko
zelżała, gdy Czkawka dowiedział się o tym co się stało. Razem z
Meridą starali się mnie i siostrę jakoś pocieszyć. Jest w ogóle
taka możliwość?
Od tamtej pory przestałam się odzywać.
Zamknęłam się w swojej lodowej skorupce i nie przypuszczałam
niczego do środka. Wszelkie słowa pocieszenia stały się
irytującym brzęczeniem, jednak za każdą próbę dziękowałam
bezgłośnie.
Chciałam wyjechać z Berg jak najszybciej, lecz
musieliśmy najpierw pochować mamę.
Żałowałam, że nie
stało się to w Arendelle, bo tam wszyscy mieszkańcy opłakiwaliby
królową, całe miasto zalałoby się czarnymi płachtami i
panowałaby cisza. W Berg nikt się tak bardzo nie przejmował.
Ludzie chodzili weseli w te i we te przyszykowując się do
zbliżającego się ślubu i wesela. Radość panowała wszędzie, a
dla mnie było to jak kolejne szpilki prosto w serce. Bo jak oni
mogli cieszyć się w takiej chwili?! Mnie się życie znów
zawaliło, a oni się cieszą...
Mieszkaliśmy z Anką w jednym
pokoju, a Kristoff naprzeciwko, jednak i tak ciągle przebywał w
naszym pokoju. Anka cały czas wypłakiwała sobie oczy. Nie
wiedziałam, że ktoś posiada aż tyle łez...
Pomimo
całego gwaru i przygotowań, Czkawka zorganizował dzień wolny od
wszelkiej pracy na rzecz pogrzebu mamy.
Początkowo nie
wiedziałam jak to ma wyglądać, ale w Arendelle, kiedy chowaliśmy
ważne osoby spoczywały one w głębokim dole, przysypanym później
zwałem ziemi i postawionym nagrobkiem. W Berg nie znalazłam żadnego
takiego miejsca, jedynie wizerunki wodzów wykutych w skałach,
chroniących wyspę.
Tamtego dnia ubrałam się w czarną
suknię, długą aż do kostek, najelegantsze buty jakie mi
pożyczono, choć dla mnie wcale takie nie były, jednak sukienka w
miarę je zakrywała. Patrząc w lustro wyglądałam jak trup, ale i
tak nałożyłam dużo białego pudru na twarz a usta pomalowałam
czarną szminką. Włosy spięłam w ciasny kok. Tak mniej więcej
mama wyglądała na takich uroczystościach...
Anka wyglądała
podobnie, jednak nie malowała się tak mocno. Jej lekko rude włosy
wyróżniały się na czarnym tle. Usta wykrzywione były w ogromnym
smutku, a w oczach znów czaiły się łzy.
- Jakoś to
będzie... - próbowałam ją pocieszyć.
Nie odpowiedziała
mi. Spojrzała tylko na mnie swoimi wielkimi oczami i przytuliła
mocno.
- Mama zawsze mnie przytulała, gdy byłam smutna. -
powiedziała po chwili. - A teraz kto to będzie robił...?
Głos ugrzęzł mi w gardle. Jedyne co
mogłam zrobić to uścisnąć ją mocniej. Zaczęłam płakać.
Moczyłam jej ramię coraz szybciej... Jednak i Anka nie była mi
dłużna. Moja sukienka też powoli zaczynała nasiąkać słonymi
łzami.
- Chodźmy już.
Na moje słowa odsunęła
się i przetarła oczy ręką. Widok jej twarzy powodował, że
jeszcze bardziej chciało mi się płakać. Jednak musiałam być
silna. Chociaż dla niej.
Gdy przechodziliśmy przez próg
domu Anka podała mi rękę. Była dziwnie ciepła. Może dlatego, że
dawno też nikogo nie trzymałam, a moja skóra była
lodowata...
Szłyśmy tak razem jak kiedyś. Szkoda, że
sytuacja nie sprzyjała do siostrzanych pogaduszek.
Uroczystość miała przebiegać
nad brzegiem morza, w pobliżu ogromnych skał, które chroniły
wyspę. Zapadał zmierzch a nad wodą ukazała się mgła. Wszyscy
zebrani również ubrani byli na czarno, a przez ramię przewieszony
miał łuk i kołczan z jedną strzałą. W rękach trzymali świece,
których blask rozjaśniał twarze ukazując smutek. Wyglądało to
jakby gwiazdy spadły na chwilę na ziemię.
Spośród wszystkich
zebranych wikingów najbardziej wyróżniał się Czkawka. Nie tylko,
że był najszczuplejszy, choć to też, lecz na głowie mieścił
się wielki hełm z rogami, a w ręku trzymał mocno rozpaloną
pochodnię. U jego boku stała Merida, choć na początku jej nie
poznałam. Jej płomienne włosy splecione były w bardzo ciasny kok,
a na głowie założona miała czarną chustę w kratę, przez którą
niewidoczny był żaden rudy kosmyk. Przed parą na brzegu stała
wyciągnięta na brzeg łódka. Taka duża, że mogły płynąć w
niej co najwyżej cztery osoby lub jedna mogła leżeć. Tam właśnie
leżała mama.
Zbliżyłam się do niej wolnym
krokiem, bo bałam się ją zobaczyć. Ku moim obawom nie wyglądała
jak trup. Wyglądała jakby spała i za chwilę miała się obudzić.
Ktoś ubrał ją we fioletowa suknię a w ręce włożył
krwistoczerwona różę. Włosy miała rozpuszczone, w takich
widziałam ją pierwszy raz. Zawsze w jakiś sposób miała związane,
a im ważniejsza była uroczystość lub ważniejsi ludzie, tym
bardziej żaden kosmyk nie mógł opuścić wskazanego wcześniej
miejsca.
Stałam tak obok niej i nie wiedziałam co mam
zrobić. Miałam wielką ochotę potrząsnąć mamę za ramiona by
obudziła się ze snu, ale wiedziałam, że to nic nie da. Chciałam
podziękować, ale przecież jest to tylko jej ciało, nie ma jej
tutaj. Tak bardzo chciałam by stanęła obok i powiedziała
"Wszystko będzie dobrze". Jej głos odbijał się w mojej
głowie niczym dźwięk dzwonu. Może kiedyś faktycznie tak
będzie..
Anka płakała donośnie. Tak jak i ja nie próbowała
jej wybudzić, ale dołożyła do jej łodzi śnieżnobiałego
krokusa - symbol Arendelle. Nie wiem jakim cudem znalazła go tutaj
na Berg, ale był to piękny podarunek. Ja niestety nie miałam dla
niej nic. Po chwili jednak stworzyłam podobny kwiat tylko cały z
lodu i położyłam obok prawdziwego. Czkawka razem z Meridą
dołożyli bukiet bliżej nieznanych kwiatów oraz naręcze suchej
trawy.
Cała nasza czwórka, do której dołączył później
też Kristoff wypchnęła łódkę na głęboką wodę. Ta zaczęła
płynąć, powoli oddając się od brzegu.
- Niestety nie
miałem okazji poznać za dobrze królowej Arendelle, - zaczął
Czkawka. - Ale wiem, że była wspaniałą władczynią, która
dobrze dbała o swój lud...
Urwał, jednak nie miał nic
więcej do powiedzenia. Nastąpiła cisza przerywana cichym szumem
fal.
Wiedziałam, że powinnam jak najszybciej także zabrać
głos, pożegnać mamę. Jednak żadne słowa nie chciały przejść
mi przez gardło.
- Mama... - mój ochrypły głos ledwo
przebijał się przez szum. - Królowa była wspaniałą matką. Była
zawsze, gdy jej potrzebowałam. Była mi bliską przyjaciółką,
której mogłam powierzyć każdą tajemnicę...
Głos
ugrzęzł w gardle. Łzy znów pojawiły się w moich oczach. Kolejne
słowo, jakie chciałam wypowiedzieć stało się wybuchem płaczu,
którego nie mogłam powstrzymać. Nie mogłam pogodzić się z
faktem, że już jej nie ma...
- Dziękujemy za wszystko
mamo - dokończyła za mnie Anka.
Jej głos był smutny,
jednak ani razu nie zadrżał, a do tego był bardzo donośny. Nie
spodziewałam się, że da radę się odezwać. Pokiwałam głową na
potwierdzenie jej słów i patrzyłyśmy jak łódka ztapia się z
tłem.
W tym momencie Czkawka wyciągnął ze swojego
kołczana strzałę i podpalił od pochodni, którą wcześniej wbił
w ziemię. Napiął mocno łuk, wycelował i strzelił. Świecący
punkt bardzo szybko zmalał i po wygiętym torze trafił prosto w
niewidoczną już łódź. Ta zajęła się ogniem, choć bardzo
powoli. Do Czkawki dołączyła Merida i zgromadzeni wikingowie,
którzy podpalali strzały od swoich świec. Ku mojemu zdziwieniu
większość była celna, choć niektóre trafiały daleko od
wymierzonego celu. Łódź płonęła niczym pochodnia, po chwili
jednak zgasła. Wikingowie zgasili świece tak jak Czkawka swoją
pochodnię.
Wtedy zaczęły świecić gwiazdy.
Chyba nigdy nie widziałam by tak mocno świeciły. Jakby wśród
nich zapaliła się kolejna, mrugająca niczym śmiejące się
dziecko. Poczułam wokół siebie lekki wiatr, dziwnie ciepły jak na
tak chłodny wieczór. Otulał mnie niczym płachta. Może miałam
bujną wyobraźnię i byłam naiwna, ale wierzyłam, że to mama,
która przyszła specjalnie do mnie by ostatni raz mnie przytulić.
-
Też to poczułaś...? - zapytała nieśmiało Anka.
Jej
oczy świeciły tak jak gwiazdy. Patrzyła we mnie z nadzieją, taką
samą, jaką widziałam jak była mała i prosiła bym się z nią
pobawiła.
Skinęłam lekko głową. To musiała być
mama.
- Kocham Cię mamo... - szepnęła i uśmiechnęła
się szeroko.
Spojrzałam jeszcze raz w miejsce, gdzie
dopiero co tliła się łódź. Moje usta mimowolnie także ułożyły
się w coś na kształt uśmiechu.
Był jeden powód by się
cieszyć. Mama nie cierpiała już katuszy na Ziemi, a teraz jest w
lepszym miejscu.
Anka znów się do mnie przytuliła.
Ostatnio robiła to naprawdę często, jednak dla mnie za każdym
razem był to szok. Dalej nie mogłam uwierzyć, że możemy się
spotykać, rozmawiać, przytulać...
Patrzyłyśmy z wielkim zachwytem w
gwiazdy i przesiedziałyśmy nad brzegiem prawie całą noc
przytulone w niedźwiedzim uścisku.
Wiem, że rozdział jest króciutki, ale nie potrafiłam wyobrazić sobie tego bardziej lub dołączyć jakiś kolejny wątek. Ciężko się go pisało, bo temat jest smutny, a ostatnio przydarzają mi się same pozytywne rzeczy...
P.S. Dziękuję za 10 000 wyświetleń! Jesteście wielcy! :*
P.S.2. Życzę powodzenia w nowym roku szkolnym!